Miniony długi weekend spędziłam 450km na północ od Nowego Jorku. Odpoczynek nad jeziorem, spanie pod namiotami, siedzenie przy ognisku, a dookoła las i cisza. Po prostu miejsce, które równie mogłoby znajdować się w Polsce.
Przypomniałam sobie o istnieniu nocnych owadów i w końcu zobaczyłam przepiękne, gwieździste niebo.
Było całkiem fajnie, ale myślałam, że będzie jeszcze lepiej.
Kilka słabych zdjęć znad jeziora, ładniejszy zachód słońca na Manhattanie i na koniec fajwerki, bo USA obchodziło w poniedziałek 245te urodziny. Gratuluję i życzę wszelkiej pomyślności, a teraz czym prędzej zmierzam do krainy snów.
Bawiłam się w rekina.
Benia z Lukiem pływali na materacu w ostatni dzień z dala od brzegu. Popłynęłam do nich, ale później poprosili mnie o aparat, więc wróciłam i znowu wypłynęłam. Robiliśmy zdjęcia, a ja pchałam ich materac;). Na zdjęciu podobno przypominam dziadka Luka, chociaż ja tu zdecydowanie widzę bobra. W poprzednim wcieleniu pewnie byłam gryzoniem.
Po powrocie do Nowego Jorku kupiliśmy coś do jedzenia i poszliśmy do mnie na dach, żeby poczekać na fajerwerki z okazji Święta Niepodległości.
Przyniosłam swój statyw i Luke fotografował zachód słońca. Nie pamiętam które z tych robił on, a które ja.
Myślałam, że nic nie zobaczymy bo fajerwerki puszczano na rzece Hudsona, a nie pobliskiej East, ale o 21:30 niebo rozbłysło i przez 20 minut oglądaliśmy piękny pokaz sztycznych ogni.