Menu
Food / Podróże

A meeting I was really looking forward to.

Pamiętacie tego posta? Równo po trzech miesiącach od pożegnania w Birmingham, zobaczyłam się z Champem w Bangkoku! Od stycznia wyobrażałam sobie moment naszego kolejnego spotkania, więc kiedy ujrzałam go z oddali, idącego w moją stronę, nie mogłam powstrzymać łez wzruszenia. Mam wrażenie, że spotkanie bliskiej osoby, w zupełnie innym miejscu na świecie daje podwójną radość. Doświadczyłam już tego w przeszłości i za każdym razem towarzyszło temu niesamowite uczucie.
Z Champem spędziłam drugi wieczór mojego pobytu w Bangkoku, a później zatrzymałam się u niego na dwa dni, o czym będą najbliższe fotorelacje.


Yaaaay!

Champ wynamuje mieszkanie z trzema kolegami, niedaleko swojego uniwersytetu, który znajduje się jakieś 15-20km od ścisłego centrum Bangkoku. Nic się nie zmieniło i nieważne gdzie jest, zawsze otaczają go ludzie.

Jego muzyczne centrum dowodzenia jest jeszcze lepsze od tego, które miał w swoim pokoju w Birmingham.

Po 21 wsiedliśmy większą grupą do dwóch samochodów i pojechaliśmy do centrum.

Zaparkowaliśmy niedaleko Khao San, po drodze zatrzymaliśmy się w jednym sklepie.

Na głównej ulicy trafiłam wreszcie na stoisko ze smażonymi insektami. Od zawsze chciałam ich spróbować, więc nie mogłam nie skorzystać z okazji. Wybór był duży, ale poprosiłam Champa, żeby wybrał jego zdaniem najlepsze, choć wcale też nie jada ich na co dzień.

Najchętniej spróbowałam po jednym z każdego rodzaju, ale nie było takiej opcji, musiałabym kupić więcej.
A właśnie, wie wiem czy słyszeliście, że w związku z przybywającą liczbą ludzi na naszej planecie, do 2050 może zabraknąć żywności. Rządy wielu krajów już teraz zastanawiają się jak rozwiązać ten problem. Ponieważ insektów jest dużo i zawierają białko, jest szansa, że w przyszłości będziemy zjadać je, jak normalne jedzenie. W Holandii już stworzono hodowle robaków w celach spożywczych, chociaż oczywiście (szeroko pojęty) Zachód brzydzi się ich wyglądem, więc opracowywany jest sposób w jakiej formie możnaby je podawać, żeby nie były zniechęcające.

Dostałam woreczek larw i świerszczy posypanych chili i spryskanych sosem sojowym/rybnym. Wiem, że będzie wybrzydzać w komentarzach, ale ja w przeciwieństwie do próbowania baluta, nie odczuwałam nawet minimalnego obrzydzenia. Zupełnie jakbym miała zaraz zjeść solone orzeszki.
Ich tekstura była taka, na jaką wygląda, czyli pancerze są cięższe do rozgryzienia, natomiast larwy miękkie. W smaku (zwłaszcza w przypadku larw) najwyraźniejszy był tłuszcz, bo w nim są smażone, ale sos poprawił całość. Powiedziałabym, że to taka w sam raz przekąska do piwa.

Ja miałam swoje robaki, ale usiedliśmy w restauracji, bo kilka osób chciało zjeść coś większego.

Nudle z kurczakiem i warzywami.

Klasyczne pad thai.



Kilka ulic dalej ekipa chciała zabrać mnie do fajnego, klimatycznego baru, ale był wypchany po brzegi, więc kolejnym przystankiem był shisha bar.

Europejskie opakowania papierosów informujące o szkodliwości palenia są chyba jednak mniej zniechęcające niż tajskie.

Tego napisu nie trzeba nikomu tłumaczyć.

Później poszliśmy na nocny targ, na którym można znaleźć wszystko, od używanych ubrań, przez elektronikę czy…króliczki w sukienkach.


Nie zabrakło oczywiście ulicznego jedzenia.

W drodze powrotnej szliśmy mniej przyjemną ulicą wzdłuż kanału, gdzie na chodnikach spali ludzie, dookoła nich biegały szczury, karaluchy, a jak raz spojrzałam w dół, to zobaczyłam na schodku faceta z wystawionym zadkiem, załatwiającym potrzebę nr 2 do wody. Bangkok ma różne oblicza, jak zresztą większość światowych metropolii.

Po powrocie do domu posiedzieliśmy jeszcze ze znajomymi Champa. Wszyscy znają angielski, bo studiują w tym języku, ale jak to zazwyczaj bywa w gronie ludzi z jednego kraju, przez większość czasu mówili między sobą po tajsku, a ja raczej prowadziłam konwersacje z pojedynczymi osobami.

Chłopcy wkręcili się na sam koniec w muzykę, ale nie siedzieliśmy do rana, bo ja byłam wykończona po całym dniu chodzenia, a Champ wstawał rano na zajęcia.