Przed podróżą do Włoch wyjątkowo dużo czasu spędziłam na wyszukiwaniu noclegów. W głowie miałam ciągle realia Ameryki Centralnej i zapomniałam jak droga potrafi być Europa. Przeszukałam wszystkie możliwe opcje, kombinowałam na różne sposoby, ale do samego końca nie byłam w stu procentach zadowolona z tego co udało mi się znaleźć. Ceny w hostelach (zwłaszcza w okolicach Cinque Terre) były bardzo zawyżone, pokoje na Airbnb takie sobie i chociaż gospodarstwa agroturystyczne też do najtańszych nie należały, wydawały się najlepszą opcją. Po pierwsze zawsze chciałam się w takim zatrzymać, a agroturystyka kojarzy mi się właśnie głównie z Włochami. Po drugie, aby gospodarstwo mogło określić się mianem agroturystycznego, poza mniejszymi/większymi atrakcjami związanymi z farmą, właściciele muszą zaoferować w menu lokalne produkty, często wytwarzane nawet na farmie.
Chociaż ceny za nocleg i wyżywienie mogą się z pozoru wydawać wysokie, tak naprawdę jest to tańsza opcja od rezerwacji pokoju w hotelu i wyżywienia we własnym zakresie, co najczęściej i tak kończy się jedzeniem w restauracjach.
Gospodarstwa potrafią oferować śniadanie, kilkudaniową kolację wraz z alkoholem mieszcząc się w 20€, podczas gdy podobną sumę można bez problemu wydać w restauracji na jednodaniowy posiłek z lampką wina i doliczaną do każdego rachunku coperto, irytującą opłatę za chleb/nakrycie stołu.
My w obu gospodarstwach na pełne wyżywienie zdecydowaliśmy się w jedną z dwóch zarezerwowanych nocy i to chyba było najlepszą opcją, bo inaczej rozepchalibyśmy nasze żołądki do granic możliwości.
Gdybyście przy okazji następnej wizyty we Włoszech mieli ochotę zatrzymać się w podobnym gospodarstwie, polecam stronę agriturismo.it, za pomocą której wyszukałam i zarezerwowałam nasze noclegi.
Lokalizacja gospodarstwa La Locanda del Toscano była bliska perfekcji.
Właścicielka przywitała nas w bardzo miły sposób. Już na samym początku, kiedy chcieliśmy schłodzić wino, przyniosła nam wiadro lodu, dwa kieliszki i własnej roboty biscotti. Wieczór spędziliśmy nad basenem.
Dwa zachowane kawałki pizzy z Levanto uszczęśliwyły nas wieczorem po raz drugi.
Na farmie żyły osły, konie, kozy, świnie. My zawarliśmy przyjaźń z tymi pierwszymi.
Dookoła dojrzewały winogrona.
Przez większość czasu byliśmy jedynymi goścmi. Drugiego dnia po zachodzie słońca czekał na nas nakryty stół.
Zaczęliśmy od bruschetty, lokalnych wędlin, oliwek, fig i sera.
Makaron z ragu był najlepszym daniem tej kolacji.
Po ragu na stole wylądowała sałatka z cienko krojonymi plastrami schabu w occie balsamicznym, z dużą ilością pieprzu. Z kolei na deser dostaliśmy cantucci z kieliszkiem vin santo, deserowym winem do moczenia twardych migdałowych ciastek.
We Florencji mieliśmy do zrealizowania misję, więc wizyta była raczej bieganiem niż spacerowaniem po mieście.
Znalazło się jednak 10min, żeby zjeść kawałek świetnej pizzy na Central Market.
Jeszcze tego samego dnia mieliśmy do przejechania kilkaset kilometrów w stronę Austrii. W końcu zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce na północy i ostatnią noc spędziliśmy w aucie. Volkswagen Passat combi okazał się bardzo wygodny do spania i ogólnie w sam raz na road trip. Dzięki silnikowi Diesla i świetnemu kierowcy jakim jest Benjamin, na jednym baku udało nam się przejechać ponad 1200km.