Przez kolejne dwa dni na Tasmanii najeździłam się na stopa tyle, że przy ostatniej przejażdżce cieszyłam się, że to już koniec. Z Coles Bay do St. Helens do przejechania miałam ponad 100km. Niedługi dystans, ale okazało się, że musiałam go pokonać w kilku odcinkach. Zabrałam się z dwiema starszymi paniami i Norwegiem, który żyje tak, jak żyć się powinno, a w każdym razie jak należałoby spędzić przynajmniej jeden rok swojego życia. Wiosnę-lato spędzać w Europie, a na szare, zimne i krótkie dni przenosić się na półkulę południową, np. do Australii. Jestem pewna, że pomijanie jesieni i zimy może przedłużyć życie o kilka lat!;)
Do St. Helens ściągnęła mnie pobliska Bay of Fires wybrzeże pełne pięknych plaż, charakteryzujące się czerwonymi skałami, choć nie stąd wzięła się jego nazwa. Miejsce idealnie nadaje się na camping, wręcz prosi się o to, żeby przy jednej z plaż rozbić namiot i chłonąć uroki otoczenia.
Ja do wyboru miałam tylko hostel, więc noc spędzałam kilkanaście kilometrów od celu, a nad ocean dotarłam na pieszo/ stopa.
Foty najszybciej pojawią się na Instagramie, zapewne wrzucę coś na Facebooka, ewentualnie możecie śledzić też Twittera.