Zapomniałam jak wygodnie jest podróżować autem. Wrzucasz wszystko do bagażnika, nie przejmujesz się wagą bagażu, czy zmieści się w wymaganiach linii lotniczych, czy uniesiesz wszystko na plecach. Wychodzisz z domu, kilka metrów dalej wsiadasz do auta i zaczyna się podróż.
Zaletą Austrii jest to, że wszędzie jest relatywnie blisko. Osiem graniczących krajów sprawia, że w jeden dzień można odwiedzić kilka z nich. Za cel wyjazdu obraliśmy Włochy, na początek jezioro Garda. Półtora godziny austriacką autostradą na zmianę z niemiecką i Alpami w tle i chwilę później byliśmy w Italii. Od początku ustaliliśmy, że we Włoszech rezygnujemy z jazdy autostradami ze względu na ich koszty. Wybieraliśmy alternatywne drogi, bardziej malownicze, czasami kręte na tyle, że robiło mi się niedobrze albo wolne, przeciągające podróż w nieskończoność. Już pierwsza trasa po przekroczeniu granicy dała nam się zaskoczyć i zabrała nas na wysokość ponad 2000m. Nie było to może oszczędne posunięcie, ale widoki pierwszorzędne, z pasącymi się na zboaczach krowami na czele.
W ogóle cała trasa nad jezioro Garda była piękna. Kiedy Benjamin dowodził pojazdem, ja od czasu do czasu zajmowałam się fotografią okienną i to całkiem udaną. Ale jak ma się za oknem to, co miałam ja, to nawet foty ustrzelone z somochodu wyglądają dobrze.
Droga świetnie nadawała się na jazdę motocyklem, na szczycie było ich więcej niż samochodów.
A potem zjazd w dół i kolejna porcja piękna.
Achh ten Południowy Tyrol, kiedyś przydałoby się przyjechać tu na dłużej.
Miasteczko jest przyjemne do spacerowania, a sama okolica bardzo popularna do jazdy na rowerach górskich, szczególnie dużo przyjeżdża tutaj Niemców.
Od kolegi Benjamina dostaliśmy współrzędne geograficzne miejsca, w którym on sam nocował w camperze w zeszłym roku. Byliśmy podekscytowani gdzie pokieruje nas GPS, zwłaszcza że droga prowadziła przez urokliwą wioskę bardzo wąską drogą. Wzbijaliśmy się coraz wyżej, aż GPS wskazał, że dotarliśmy na miejsce. Wtedy rozpoczęło się szukanie miejsca na rozbicie namiotu. Pojechaliśmy jeszcze wyżej rozglądając się na boki, aż zobaczyłam zielony placek w miarę równego terenu, gdzie możnaby postawić namiot i rewelacyjny widok kilka metrów dalej. Postawiliśmy dwa krzesła, otworzyliśmy butelkę wino i zabraliśmy się za robienie kolacji.
I tak przesiedzieliśmy kilka godzin, aż zaczęło padać i poszliśmy spać.
Spało nam się super, na widoki o poranku nie można było narzekać.
Za ptasią czapkę odpowiadają Paris+Hendzel.
Opuściliśmy to miejce z nadzieją, że tu wrócimy i ruszyliśmy po następne przygody.