Menu

Miałam nadzieję, że przywiozę z Berlina jakieś ciekawe zdjęcia, będzie relacja na więcej niż jednego posta, ale niestety. I chociaż to już nudne, znowu muszę tłumaczyć się niskimi tempeturami i moim amatorstwem;). Ciężko było wytrzymać na dworze ciągiem 20minut, więc z jeszcze większym trudem przychodziło fotografowanie. Będzie ubogo jeśli chodzi o relację, chociaż nie dotyczy to jedzenia, bo ciocia jak zwykle zadbała, żebym nie miała okazji zgłodnieć;).
Berlin to chyba najczęściej odwiedzana przeze mnie europejska stolica, chociaż po blogu tego nie widać i tak naprawdę nigdy nie dodałam porządnego posta z tego miasta. Może wreszcie uda się latem?

Śniadanie, jakich tu w UK zdecydowanie mi brakuje i czereśniowa bubble tea z kulkami tapioki.

We wtorek umówiłam się z Johanną, którą ostatni raz widziałam na jej śniadaniu pożegnalnym w Kalifornii. Zaproponowałam jej wybranie się ze mną na wystawę do C/O Berlin. Uwielbiam to miejsce, można tutaj obejrzeć świetne wystawy fotograficzne. Tym razem wystawione były fotografie Rona Galelli, uznawanego za pierwszego paprazzo. Fotografował gwiazdy głównie w latach 60-80tych, a jego ulubionym obiektem była Jackie Kennedy Onassis. Znowu poczułam klimat starego Nowego Jorku, słynne kluby, które już dawno przestały istnieć i ulice Manhattanu z ulubionych i chyba najbardziej szalonych dla tego miasta lat.

Na pierwszym piętrze znajdowała się wystawa Niemki Gunduli Schulze Eldowy z fotografiami z lat 1977-1990, głównie z Berlina, ale też kilku innych miast należących wtedy do NRD. Artystka dokumentowała smutek, osamotnienie, a momentami również szczęście ludzi z ulicy, którzy w jakiś sposób ją fascynowali. Najbardziej spodobała mi się dość drastyczna część wystawy, przedstawiająca kobiecy poród od strony, której nigdy nie widzimy. Dla jednych obrzydliwe, dla mnie inspirujące. Chyba lubię krew i widziałabym samą siebie robiącą podobne zdjęcia.

Później poszłyśmy z Johanną do znajdującej się niedaleko restauracji, którą sprawdziłam dzień wcześniej w internecie. Transit serwuje dania kuchni Tajskiej, Indonezyjskiej, wyłapałam też kilka Malezyjskich. Widać, że jest popularna w porze lunchu i ma bardzo korzystne ceny. Zamówiłam curry z sumem (3€)i kaczkę w sosie śliwkowym zawijaną w naleśniku (3€). Ryba była świeża, a oba dania bardzo dobre.

Później pochodziłyśmy z Johanną po kilku second handach, poszłyśmy na kawę, a rozstałyśmy się na Potsdamer Platz, gdzie zostałam na trochę, żeby pochodzić po sklepach.

Za to w domu czekała na mnie kolacja. Jak nie zupa pomidorowa z krewetkami, to krewetki jako danie główne, ciocia dobrze wie, co lubię. Od dziecka często jeździłam do Berlina na wakacje, więc kiedy teraz jestem u cioci, czuję się jakbym znowu miała 10lat;).

Wieczorami oglądałyśmy TV, kilka głupich niemieckich programów, z których można było się pośmiać i inne, które znałam już wcześniej. Wreszcie nasłuchałam się też niemieckiego i od razu łatwiej przychodziło mi mówienie, bo nie używanie języka przez długi czas jednak robi swoje…