Opuszczając Ligurię już na samym początku wydłużyliśmy sobie trasę o 40km tylko po to, żeby zjeść pizzę. Miałam zapisany adress pizzerii La Picea w Levanto i nabraliśmy takiej ochoty, że byliśmy gotowi rozpłakać się w razie gdyby lokal był zamknięty. Nie był! Oczekiwał w porze lunchu pierwszych gości. Na ścianie pełno dyplomów i wyróżnień, a za ladą stał starszy Włoch, po którym było widać, że nie znalazł się tam przypadkiem. Wewnątrz panowała luźna atmosfera, obowiązywała samoobsługa, bo pizzę zamawia się tu zazwyczaj na wynos. Wybraliśmy dwie, Bresaolę i Caprocciosę. Z momentem ich podania spełniło się nasze marzenie o zjedzeniu porządnej pizzy. Spód był świetny, dodatkom też niczego nie brakowało.
Kilka godzin okrężnymi drogami i popołudniu byliśmy w Pizie. Najchętniej pominęłabym to miasto, ale dla Benjamina był to pierwszy raz, więc zrobiliśmy przystanek na Krzywą Wieżę.
Toskania w okolicach Pizy niewiele ma wspólnego z obrazkiem Toskanii, który każdy ma w głowie. Im dalej w jej głąb, tym piękniej. Nie mieliśmy w planach jechać daleko na południe, ale nawet godzina drogi zrobiła różnicę w krajobrazie. Zanim dojechaliśmy do miejsca kolejnego noclegu, tuż przed zachodem słońca zatrzymaliśmy się na zdjęcia w położonej na wzgórzu wiosce.
Kolejnego dnia mieliśmy w planie zwiedzać okoliczne średniowieczne miasteczka, ale pogoda nie dopisała i odwiedziliśmy tylko Volterrę.
Na koniec wizyta w sklebie rybnym i lunch w postaci kanapek z kalmarami w pomidorach.