Jedne urodziny spędzałam już w Kalifornii- dwudzieste drugie i trochę szkoda, że nadal nie jestem na początku 20tki. Wtedy świętowałam w San Francisco, tym razem padło na Los Angeles.
Idealnie się złożyło, że w LA była akurat Areta, więc spędziłam z nią świetny weekend i gdyby nie zarezerwowany lot do Meksyku, chętnie zostałabym w Kalifornii dłużej i po tygodniu świętowała jeszcze urodziny Arety.
Przez dłuższy czas jedyne co przychodziło mi na myśl o 26- tych urodzinach, to koniec studenckich zniżek w PKP. Największa tragedia ukończenia 26 roku życia. Tak jakbym jeździła pociągiem codziennie.
Za dużo przemyśleń związanych z kolejnym rokiem na karku nie mam… że jestem już za połową moich 20’s i bliżej mi do 30stki? No nie powiem, żeby był to powód do radości, ale przecież nie będę się tym przyjmować w momencie, kiedy życie jest takie jak być powinno.
Poniżej relacja z LA i przy okazji ostatni post z Kalifornii!
Areta przywitała mnie urodzinową niespodzianką! Cupcakes ze świeczkami do zdmuchnięcia, balonem i rzeczami z Local Heroes!
Zastanawiałam się co dziwnego mogłybyśmy zrobić w moje urodzny i znalazłam wystawę poświęconą twórcy scjentologii L. Ron Hubbardowi. Byłyśmy tam tylko we dwie, oprowadzane przez panią, która zapewne należy do kościoła. Nie wiedziałam o Hubbardzie nic, a okazało się, że bardzo dużo podróżował w młodości.
Przede wszystkim był jednak autorem powieści science fiction. Nie przynosiły mu co prawda zawrotnych zysków, więc stworzył nową religię. A to, jako wiadomo, najlepszy biznes.
Na urodzinowy lunch Areta zaproponowała wegański lokal Cafe Gratitude.
Zamówiłam “makrobiotyczną miskę morskich warzyw” z jamami, fasola azuki, jarmużem, domowej roboty kimchee, gorgonią, czarnym sezamem, brązowym ryżem, migdałami i sosem tahini. W sam raz po kilku dniach nadmiernych ilości jedzenia w San Francisco.
Deser był wybitny, choć raczej niepozorny, bo zamówiłyśmy wegańską wersję Strawberry Meringue Pie. Kruchy spód był chyba najlepszym jaki kiedykolwiek w cieście.
Jak to jest przeglądać japoński NYLON Magazine i natrafiać w co drugim numerze na wzmiankę o własnej marce ubrań? Zapytajcie Arety.
Spędziłyśmy w księgarni trochę czasu, przeglądając różne dziwne książki typu “najbardziej bezużyteczne japońskie wynalazki”, albo tak ja powyższa, z nieskończoną ilością interesujących faktów. Teraz wiem, że po ścięciu głowy mogę być przytomna jeszcze przez pół minuty.
Wypatrzyłam w Japantown mochi ice cream i nie było mowy, żeby nie spróbować chociaż jednego. Kilka tygodni wcześniej zapoznałam Aretę z nimi w nowojorskim Trader Joe’s. To japońskie słodycze z mąki ryżowej, nadziewane lodami. Obłędne, jeśli lubi się taką miękką, trochę gumową teksturę. Tutaj skusiłyśmy się na smak creme brulee.
Przepiękny stary Cadillac. Koniecznie chcę się kiedyś takim przejechać.
Na drugi dzień Areta ponownie odebrała mnie z hostelu i tym razem pojechałyśmy do Annaberg Space for Photography na genialną wystawę fotograficzną National Geographic z okazji 125 rocznicy powstania towarzystwa NG.
Dalej obrałyśmy kierunek Westwood, a potem Santa Monica.
Areta szukała parkingu, a ja stanęłam w długiej kolejce po ice cream cookie sandwiches w Diddy Riese Cookie. Wypiekane na miejscu ciastka i wyrabiane lody, poza tym zadziwiająco tanie jak na realia Kalifornii.
Na zachód słońca pojechałyśmy nad ocean.
Koniec Route 66. Słynny park rozrywki na molo w Santa Monica.
Ustawiłyśmy się w kolejce do rollercoastera.
Miejsca w pierwszym rzędzie warte każdego czekania.
Wegańskie tajskie na mój ostatni posiłek przed odlotem do Meksyku.
Zielone curry z tofu na pożegnanie Kalifornii. Jak zawsze było tam po prostu najlepiej!