Ten wyjazd był też inny pod względem jedzenia, nie wyszukiwałam jak zazwyczaj lokalnych dań, bo jedzenie miałam zapewnione na statku. Wszystko poza alkoholem i napojami gazowanymi było wliczone w cenę rejsu. Na statku nie można też było używać gotówki. Na samym początku każdy otrzymał plastikową kartę, która służyła za klucz do pokoju, dowód tożsamości i kartę płatniczą i tylko w ten sposób można było płacić. Napiwko dla kelnerów doliczone zostały na sam koniec tygodnia, 10$ od pasażera za każdy dzień rejsu.
Ponieważ na codzień nie mam za dużo wspólnego z typowymi Amerykanami (Nowy Jork tylko geograficznie należy do tego kraju, San Francisco też nie ma wiele wspólnego z duchem USA), to statek był dobrym miejscem na przyjrzeniu się ludziom z Midwest i wschodniego wybrzeża (głównie).
Rejsy są idealnym sposobem na wakacje dla ludzi leniwych, lubiących się obżerać, więc grubych i otyłych na pokładzie nie brakowało.
Nawyki żywieniowe mnie czasami przerażały. Nagle się okazywało, że ludzie nie tyją od powietrza wbrew temu, do czego czasami starają się przekonać innych. Faceci z ogromnymi brzuchami nakładali sobie monstrualne porcje, a zamiast korzystać z różnorodności jedzenia, to ryż przykrywali makaronem i zagryzali chlebem. Najwięcej osób kręciło się zazwyczaj przy bufecie z amerykańskim żarciem- hamburgerami, hot dogami, frytkami, nuggetsami. Patrząc jak kobieta zapełniała sobie talerz tanimi kawałkami kurczaka w grubej smażonej panierce i parówkami w białych gumowych bułach, z żalem myślałam sobie “why?”.
To już nie była kwestia cenowych wyborów, bo parówki “kosztowały” tyle co łosoś, to wynik złych nawyków.
My z mamą też nie wybrałyśmy się na rejs, żeby się odchudzać, bo w końcu niewiele razy w życiu zdarza się tydzień, w którym można jeść do woli, nie martwiąc się o portfel;).
Starałam się jeść jak najwięcej tego, co najbardziej lubię i czego nie mam zazwyczaj na codzień. Nie było dnia, żebym nie jadła owoców morza, ryb, a mięso z radością odstawiłam na bok, poza corned beef we wspaniałych kanapkach pastrami.
Największą słabość mam jednak do deserów i tych sobie nie żałowałam.
Nie wiem tylko jakim cudem, po tygodniu niewiarygodnego obżarstwa, przytyłam może co najwyżej 0.5kg…To pozostanie już dla mnie niewyjaśnioną zagadką;).
Lido bufet w porze śniadaniowej miał wszystko co można sobie wyobrazić na śniadanie. W późniejszych porach opierał się na sałatkach, a później całej reszcie jedzenia.
East River Deli serwowało popularne nowojorskie kanapki. Ich pastrami i ruben były niewiarygodnie dobre, porównywałabym je nawet do słynnego Katz’s. Normalnie taka kanapka kosztuje 10-15$.
Niemal każdego dnia dzieliłyśmy jedną z mamą na pół.
Pomidory z pesto i mozarellą i grecki rożek nadziewany szpinakiem.
Innym razem spróbowałyśmy azjatyckiego dania z owocami morza, z chińskiego baru. Sałatki mieszałyśmy każdego dnia, tutaj próbowałyśmy również ryby, a ja na deser bardzo często brałam też galaretkę, za którą przepadam.
East River Deli serwowało włoskie kanapki z mozarellą pesto i pomidroem oraz bajgle z kremowym serkiem i łososiem, ale ja poprosiłam o własną opcję- grilowaną włoską kanapkę z łososiem;).
To był mój ulubiony moment dnia. Po lunchu szłam do stanowiska z ciastami i wybierałam to co najlepsze. Zawsze po jednym kawałku, który później dzieliłam z mamą.
Ciasta były genialne! Nie smakowały jak przesłodzone amerykańskie, tylko jak to, co najlepsze z Europy. Tartę czekoladową moja mama uznała najlepszą jaką jadła, wszystkie ciasta z kremem były wspaniałe i każdy rodzaj sernika był wyjątkowo udany.
Mniaaaam.
Przez cały rejs spróbowałyśmy około 20 ciast! Większość z nich będę jeszcze długo wspominać;).
Drugi dzień w całości spędziliśmy na morzu, płynąc na Barbados. Dzień minął mi głównie na opalaniu się i czytaniu gazet.
Przepływaliśmy obok Martyniki.
Promienie słoneczne pięknie wyglądały zza chmury.
To było moje ulubione miejsce do oglądania zachodu słońca. Wygodne materace z poduszkami, na których czytałam i słuchałam muzyki.
Po zachodzie zapalano zamontowane nad materacami lampki i nadal mogłam czytać.
Aż chciało się tam przeleżeć całą noc i oglądać gwiazdy;).
Kolacja zaczynała się dla nas o 17:45 i trwała do 19:45. Jadałyśmy zazwyczaj w restauracji, ale dwa razy ją opuściłyśmy przez duży lunch, albo wybrałyśmy bufet. W czasie kolacji działy się czasami śmieszne rzeczy, nagle włączano muzykę i kelnerzy mieli za zadanie śpiewać, tańczyć, czasami też z turystami. W sumie to sympatycznie, ale ja nie szalałam na parkiecie restauracji;).
Moją ulubioną kolacją była wtorkowa, na którą podali homara z krewetkami. Lepiej już być nie mogło:).
Innym razem z menu wybrałam łososia z bakłażanem w cieście i fasolką.
Menu obejmowało przystawkę, danie główne i deser, więc starałam się jeść tak, żeby na koniec mieć jeszcze w brzuchu miejsce na deser. Tutaj ciasto czekoladowe na ciepło z lodami waniliowymi.
Innego dnia spróbowałam ciasta figowego (pyszne, wilgotne) z lodami pekan.
Ten pudding chlebowy z kawałkami czekolady też był super, bo zmieszałam go z lodami waniliowymi mamy.
Wtorek i czwartek były eleganckimi wieczorami, na które należało się ubrać na wieczorowo. Fajnie było popatrzeć na ludzi, bo jak kobiety ubrały obcasy, a mężczyźni zamienili szorty na garnitury, to od razu statek lepiej się prezentował.
Na statku czuwało dużo fotografów i najwięcej do roboty mieli właśnie w eleganckie wieczory. Ludzie zadbali o wygląd, więc chcieli zrobić sobie profesjonalne zdjęcia;).
Ta dziewczyna trochę przesadziła, ale może chodziło o coś więcej niż tylko ubranie wieczorowe.
Zdjęcia można później było obejrzeć w galerii na trzecim piętrze i kupić za sumy, który wydawały mi się śmieszne (10-30$), a mimo wszystko dużo ludzi kupowało te zdjęcia.
Fotografowie robili też zdjęcia przy zejściu ze statku, a później przerabiano je na różne efekty, w zależności od wyspy. To zdjęcie zrobiono nam na St. Kitts. Żadnego z nich nie kupiłyśmy, taka fota kosztowała 10$ hah…
We wtorek i czwartek na scenie teatru obejrzeć można było występy dwóch różnych grup. Oba były bardzo profesjonalne, nie pomyślałabym, że coś tak porządnego można obejrzeć na statku!
Sala była naprawdę duża. Przed wtorkowym występem puszczona YMCA, stąd ten tańczący tłum;).
Wieczorami pokojówki zostawiały zawsze plan następnego dnia i układały ręczniki w różne kształty.
Pokoje sprzątano zadziwiająco często, chyba z dwa-trzy razy dziennie. Ja zazwyczaj daje pokojówkom wolne przez większość czasu, bo codziennie zmienianie pościeli wydawaje mi się być nieporozumieniem. Skoro w domu tego nie robię, to i w hotelu sobie bez tego poradzę. Szkoda wody, energii i ludzkiej pracy, bo zawsze próbuję sobie wyobrazić jakim koszmarem musi być ścielenie kilkuset łóżek;).