Menu
Podróże

El Chalten – bez szczęścia do gór

Źle mi z tym powolnym tempem dodawania postów z podróży, ale przy ciągłym przemieszczaniu bycie na bieżąco na blogu jest niemożliwe. Mam nadzieję, że w którymś momencie uda mi się przyspieszyć i nie będę po roku dodawać zaległych postów, ale póki co nie mogę wiele obiecać. Wracam więc do kolejnego etapu podróży w relacji blogowej i tym razem dodaję już zdjęcia z aparatu Benjamina (Sony RX100) i mojego telefonu.

El Chalten spokojnie można zaliczyć do najdroższych argentyńskich lokalizacji. Nie, żeby urok miasta nadawał się na pielgrzymki, ale składa się na to bliskość najsłynniejszych argentyńskich szczytów, zainteresowanie turystów i lokalizacja w odległej Patagonii. Przyjezdni nie mający nic wspólnego z górami mieszają się tu ze świetnymi wspinaczami z całego świata.
W samym miasteczku nie ma nic szczególnego poza główną ulicą wypełnioną hostelami, knajpami i kilkoma sklepami spożywczymi często święcącymi pustkami. Supermarkety w El Chalten potrafią przywieźć na myśl czasy, kiedy na sklepowych półkach w Polsce stał tylko ocet. Zasada na miejscu jest taka – rób zakupy, póki jest towar. Nie czekaj do jutra, bo znika szybko i może się okazać, że wszystko z czego możesz zrobić obiad, to cztery podgniłe cebule, majonez i dulce de leche.

Z trudem udało nam się znaleźć na miejscu hostel (Hem Herhu) w którym łóżko w dormitorium kosztowało 17euro. Ceny zaczynają się przede wszystkim od 20. Ouch.
Od początku pogoda nie zapowiadała się na nasz pobyt najlepiej, ale pierwszy pełny dzień przyniósł najgorszą wersję polskiej marcowej pogody. Nikt nie wystawił tego dnia nosa z hostelu, popijaliśmy herbatę i mate, siedzieliśmy z nosami w komputerach, rozmawialiśmy, graliśmy w karty, a właściciel wyglądał od czasu do czasu przez okno i kręcąc głową powtarzał tylko “Que dia!”
Początkowo mieliśmy wyrzuty sumienia, że pierwszy dzień w El Chalten będzie zupełnie zmarnowany, ale później okazało się, że ta paskudna pogoda była dokładnie tym, czego nam trzeba było. Zwykłym dniem nicnierobienia, leniwą niedzielą po tygodniu pracy, bo podróżą można się zmęczyć w ten sam sposób.

Minął tydzień od trekkingu w Torres del Paine, byliśmy już całkowicie wypoczęci, a jednocześnie w bardzo dobrej kondycji po tamtych 70km z ciężkimi plecakami. Jak tylko pogoda się poprawiła, na pierwszy ogień poszedł szlak Laguna Torre. Nagle 20km w obie strony, bez żadnego obciążenia na plecach wydało nam się żartem. Niemalże lecieliśmy nad ścieżką zwłaszcza że nie była trudna. U celu niestety nie czekała na nas nagroda, przy pełnym zachmurzeniu Cerro Torre mogliśmy sobie co najwyżej próbować wyobrazić. Porównując szlaki Parku Torres del Paine i El Chalten, w Argentynie wydawały nam się łatwiejsze zarówno od “O” jak i “W” (a może to tylko kwestia tego braku obciążenia na plecach?), za to ilość spotkanych na trasie osób przypominała warunki trekkingu trasą “W”. Dużym plusem El Chalten są jednak darmowe campingi na szlakach i brak wymaganej rezerwacji. Nie potrwa to wiecznie, ale póki jest taka możliwość, przy dobrej pogodzie to najlepszy sposób na wędrowanie po okolicznych szlakach i zaoszczędzenie na drogich noclegach.
Następnego dnia z niewielkimi nadziejami wybraliśmy się zobaczyć Fitz Roy. W połowie wędrówki szlakiem Laguna De los Tres spotkaliśmy wracających znajomych z hostelu, którzy od razu ostrzegli nas o beznadziejnej pogodzie. Odebrali nam część motywacji, żeby kontynuować, ale i tak nie mieliśmy nic innego do roboty.  Poszliśmy dalej, choć faktycznie nie było za bardzo po co. Fitz Roy krył się w chmurach jak Cerro Torre i pozostanie nam znany tylko ze zdjęć.
Ostatecznie przez pięć dni naszego pobytu w El Chalten chmury nie rozsunęły się nad górami nawet na moment, dopiero kiedy opuszczaliśmy miasto udało nam się zobaczyć przebijający się przez chmury Cerro Torre. W czasie podróży spotkaliśmy sporo osób, które odwiedziły El Chalten i jakieś 7/10 nie zobaczyło żadnego ze szczytów. Nie wiem czy to kwestia wyjątkowo pochmurnego tegorocznego lata czy tak jest zawsze, ale żeby trafić na bezchmurne dni jakie miała niesmigielska.com, zdaje się trzeba mieć porządnego farta.

Nie mieliśmy szczęścia do gór, dlatego najlepsze wspomnienia z El Chalten będą się w naszym przypadku chyba wiązać z poznanymi na miejscu ludźmi.
W pierwszy wieczór właściciel hostelu zorganizował asado, czyli grilla po argentyńsku, dla znajomych i gości. Wygląda to mniej więcej w ten sposób, że grupa ludzi stoi, siedzi, popija piwo, rozmawia, a na ruszcie dochodzi mięso. Podobnie jak nasza wersja grilla, może z taką różnicą, że u nas siada się do jedzenia mniej więcej wspólnie, z pełnymi talerzami, a dopiero potem każdy dojada tyle, ile może. Zawsze są jakieś sałatki, sosy, dużo pieczywa. Asado jest prostsze, wszystko skupia się wokół mięsa, przede wszystkim wołowiny. Mogą pojawić się kiełbaski, jak chorizo czy kaszanka, kurczak, baranina, ale to wołowina gra główną rolę. Grill majster kroi gotowe mięso, stawia na stole, a reszta bierze po kawałku, łącznie z resztą przekąsek. Sałatki występują rzadko, musztarda wcale, można za to liczyć na chimichurri (z oliwy, pietruszki, czosnku, oregano i płatków chili). Niekoniecznie korzysta się z talerzy, a już tym bardziej ze sztućców. Asado to wielogodzinny proces i jedzenie po trochu, ale ostatecznie i tak kończysz napchany.

Kiedy tak staliśmy i podjadaliśmy, Benjamin zagadał do stojących obok nas chłopaków. Szybko wyszło, że się wspinają, więc Benjamin rzucił żartem – pewnie jesteście tutaj, żeby wspiąć się na Cerro Torre albo Fitz Roy hehe?  – Mhm, w sumie to tak…
Ani ja ani Benjamin nie zareagowaliśmy w żaden sposób, bo wydawało nam się, że się przesłyszeliśmy. Po kilku minutach Benjamin wrócił do tematu – Ej, ale poważnie z tymi szczytami?!
I tak wyszło na jaw, że w naszym hostelu mieszka dwójka świetnych belgijskich wspinaczy. Z dłuższym stażem i wybitnymi osiągnięciami Sean Villanueva oraz 10 lat młodszy, ale dokonujący równie niesamowitych rzeczy, Siebe Vanhee.
Okazało się, że Sean i Siebe odpoczywają właśnie po zdobyciu jednej z wież Torres w Torres del Paine, Torre Central. Przez 19 dni wisieli w namiocie na ścianie (!!!!) czekając na okno pogodowe, aż udało im się wspiąć na szczyt. Osiągnięcie jest tym bardziej wyjątkowe, że od 25 lat nikt nie wspiął się tą samą trasą.
Słuchaliśmy ich opowieści z rozdziawionymi ustami, zadawaliśmy mnóstwo pytań (nie pominęłam tematu załatwiania się wisząc 3tygodnie w namiocie), oglądaliśmy zdjęcia ze wspinaczki, i co tu dużo mówić, byliśmy pod ogromnym wrażeniem tego co już w życiu zrobili. Benjamin czytał akurat książkę “Enduring Patagonia” o wspinaczce na Cerro Torre i Fitz Roy, a teraz siedział naprzeciw Seana, który też miał za sobą wspinaczkę na oba szczyty i rozmawiał z nim o tym przy herbatce jak gdyby nigdy nic. Bił od niego niesamowity spokój, dało się wyczuć, że w jego głowie wszystko poukładane jest na poziomie wybitnego sportowca, nieprzeciętnej osobowości.

Ostatniego dnia wybraliśmy się z chłopakami na wspinaczkę na pobliskich skałach. Sean zabrał dla Benjamina parę nowych butów, żeby i on spróbował. Znalazł dla nas łatwą trasę i zamieniając się butami próbowaliśmy swoich sił we dwójkę. Pod koniec mieszkania w Graz chodziliśmy z Benjaminem na ścianę boulderową, Benjamin trochę wspinał się wcześniej z kolegami więc zupełne podstawy mieliśmy opanowane. Belgowie wspinali się obok ze znajomymi, ale regularnie sprawdzali jak nam idzie, podrzucali wskazówki i dopingowali. Byłam pod dużym wrażeniem ich uwagi, gotowości do pomocy i skromności. Być totalnym PRO i przejmować się tak bardzo początkującymi, to nie jest znowu takie oczywiste.
To było najfajniejsze popołudnie spędzone w El Chalten, a dni na miejscu mocno inspirujące. Z początku nie zapowiadało się, że ten przystanek przyniesie cokolwiek dobrego, a pod koniec nie chciało nam się stamtąd wyjeżdżać…

patagonia argentynaKilka kilometrów przed El Chalten.

DSC07553-2DSC07552-2Na początku szlaku Laguna Torre.

DSC07544-2Tam gdzie chmury chował się Cerro Torre.el chalten argentynaChmury skumulowały się nad górami, a miasteczku przyświecało często słońce.

DSC07566-2

DSC07571-2Na szlaku Laguna De los Tres.

DSC07575-2 DSC07580-2 camping el chaltenCamping De Agostini

DSC07584-2 Fitz Roy – miał być na zdjęciu, ale nie chciał.DSC07588-2Punkt widokowy.

IMG_9857-2Siebe i Seanimage1Obok chłopaków wymiatały lokalne dzieciaki.

DSC07592-2DSC07595-2  DSC07607-2Przebijający się przez chmury Cerro Torre przy wyjeździe z El Chalten. Będąc jeszcze w miasteczku góra ukazała nam się w większym stopniu.

DSC07605-2Po opuszczeniu El Chalten mieliśmy przed sobą cały dzień jazdy pustą i wietrzną Ruta 40 z długim fragmentem drogi szutrowej.

DSC07611-2Natrafiliśmy w podróży na kilka położonych na pustkowiu klimatycznych stacji benzynowych. Ta miała nawet WiFi i dobrą kawę.

DSC07612-2 DSC07614-2Właściciel hostelu w El Chalten ostrzegał nas, żeby w razie deszczu nie wjeżdżać na tę drogę, bo jej mokre podłoże przyczepia się do kół do tego stopnia, że koła w końcu przestają się obracać. Droga była sucha, ale tak paskudnej jakości, że wspominam ją jako jedną z najgorszych. Ciągnęła się przez ponad 100km, co wydawało się wiecznością.DSC07615-2 O lama! Szybko, zdjęcie! A tak na serio spotykaliśmy i spotykamy ich przy drogach setki, tyle że w tamtych stronach to nie tyle lama co gwanako, kuzynka lam i alpak. Problem z robieniem im zdjęć jest taki, że możesz przejeżdżać obok i nie robią sobie z tego absolutnie nic, ale kiedy się zatrzymasz od razu uciekają.
Jest też ciemna strona ich obecności. Wzdłuż dróg w Patagonii ciągną się niskie płoty z drutów kolczastych przez które gwanako przeskakują. Robią to w całkiem zabawny sposób, ale niestety nie wszystkim się udaje. Często widać na płotach przewieszone, wysuszone zwłoki, albo już same szkielety leżące w jego okolicach.DSC07616-2 DSC07628-2Step po horyzont.DSC07631-2Teoretycznie mieliśmy do wyboru znacznie lepszej jakości drogę, ale nie na motorze, bo na długim odcinku nie było żadnej stacji benzynowej. Maksymalnie możemy pokonać 400km z zapasowym paliwem.DSC07652-2 DSC07646-2Inna stacja benzynowa “in the middle of nowhere” z właścicielem, który najchętniej sprzedawałby powietrze. Internet? Owszem, jak zapłacisz, toaleta – płatna, może chcecie naklejkę z Ruta 40? 20 pesos. I jeszcze zaserwował Benjaminowi dumnie kawę mówiąc, że jest najlepsza na całej trasie – oczywiście była paskudna.DSC07644-2 DSC07642-2 DSC07643-2
Na krótko przed dotarciem do miasta Perito Moreno (nie mylić z lodowcem), gdzie spędziliśmy noc przed dalszą drogą.