Moje oczekiwania co do Seattle były wysokie. Było to trzecie po Nowym Jorku i San Francisco miasto, które najbardziej chciałam odwiedzić.
Nie mogę powiedzieć, żebym się rozczarowała, ale mam wrażenie, że postawiłam poprzeczkę za wysoko i miasto nie do końca sprostało zadaniu. Jak najbardziej mi się podobało, ale nie zaskoczyło mnie swoją nadzwyczajnością;).
Seattle słynie z ciągłych opadów deszczu, mimo że tamtejsza roczna suma opadów jest niższa od Nowego Jorku. To chyba tak jak z Londynem i jego mglisto-deszczową opinią, która jest bardziej stereotypem niż prawdą.
Samo miasto powinno Wam się kojarzyć z kosmiczną wieżą Space Needle.
Ci bardziej zorientowani wiedzą, że zaczynały takie zespoły jak Nirvana, Pearl Jam czy Alice in Chains, a urodził się Jimi Hendrix.
Ilość księgarni zadowoliłaby każdego miłośnika książek, to samo tyczy się coffee shopów na każdym rogu (co niekoniecznie równa się byciu miłośnikiem kawy), w końcu tutaj powstał pierwszy Starbucks.
Pod Seattle znajduje się główna siedziba Microsoft, a do niedawna miasto było również siedzibą koncernu lotniczego Boeing.
Mnie osobiście urzekła roślinność, bo zdałam sobie sprawę jak podobnie zielono jest w Polsce latem i jak bardzo ten krajobraz różni się od kalifornijskiego, do którego tak przywykłam.
Chodząc spokojnymi ulicami pełnymi uroczych domków, czując mieszankę zapachów trawy, drzew, deszczu, kwiatów, czułam się jak w domu na wakacjach.
Przyleciałyśmy do Seattle w sobotę wieczór. Było ciepło, a niebo niebieskie, niestety tak piękna pogoda już się później nie powtórzyła, choć nie było najgorzej.
Niedzielę rozpoczęłyśmy od spaceru NE 45th St, głównej ulicy University District gdzie nocowałyśmy.
Przechodziłyśmy obok restauracji, której wnętrze bardzo mi się spodobało.
Odwiedziłyśmy polecaną księgarnię podróżniczą, gdzie Jitka kupiła kilka map na jej sierpniową podróż po parkach USA.
Nie zabrakło mapy Polski…
…i mnóstwa fajnych zeszytów.
Kawałek dalej natrafiłyśmy na uroczą księgarnię dla dzieci.
Jitka przepada za książkami dla dzieci i kupiła sobie dwie.
Następny odwiedzony sklep był pełen “pierdół”;).
Kupiłam sobie paczkę wąsów (tych po lewej).
Sygnalizacja świetlna, gdyby ktoś miał ochotę zabrać ze sobą do domu;).
Gigantyczny karaluch.
Poprzedniego wieczoru, w drodze z lotniska do domu couchsurfera zobaczyłam dłuuugą kolejkę do tej lodziarni, więc koniecznie musiałam ją odwiedzić następnego dnia.
Wafle domowej roboty.
Zainteresowało mnie kilka smaków, najbardziej czosnkowy! Chętnie spróbowałabym też tortu marchewkowego, ale tutaj w USA zawsze zamawiam jedną gałkę (i to dziecięcy rozmiar), bo wiem, że ciężko byłoby mi zjeść więcej;).
Gałka lodów czosnkowych z polewą w postaci waniliowego karmelu. Lody były solidnie czosnkowe, nie jakiś delikatny aromat i miałam po nich typowy czosnkowy oddech;). Były jednak dobre i myślę, że smakowałyby każdemu kto lubi czosnek.
Później natrafiłyśmy na ciężarówkę tej samej lodziarni w innej części miasta.
Po totalnym wkurzeniu się na transport publiczny, zmianie kilku autobusów, długim czekaniu na przystankach, jeździe w tą i z powrotem, w końcu dotarłyśmy do Fremont. To jedna z tych “cool” dzielnic, lubianych przede wszystkim przez młodych ludzi.
Załapałyśmy się na końcówkę niedzielnego pchlego targu.
Homemade longboards;).
O 5:30 umówiłyśmy się z Mike’iem (naszym couchsurferem) w pizzerii, a że miałyśmy jeszcze trochę czasu, weszłyśmy do ciekawie wyglądającego vintage shopu.
Nazwa brzmi znajomo? Mój host tata jest współwłaścicielem tej pizzerii, a nazwa pochodzi od samej Kylie, czyli dziewczynki, którą się tu zajmuję. Cały dzień się głodziłyśmy i nie mogłyśmy się z Jitka doczekać tej darmowej kolacji;).
Zaczęliśmy od sałatki ze skrzydełek z kurczaka i sosem z sera pleśniowego oraz typowej mieszanki sałaty z innymi warzywami, octem balsamicznym i oliwą (zdjęcia brak).
Dołączył do nas Mike i Mark, współlokator i przyjaciel Mike, który jest Szwajcarem (choć jego mama jest Amerykanką). Rozmawialiśmy głównie o podróżowaniu, a przede wszystkim o wyprawie chłopaków (i dziewczyny Marka, która również jest współlokatorką Mike’a) sprzed dwóch lat. Zwiedzili wtedy wschodnią Europę (w tym Polskę), w Rosji wsiedli w kolei Transsyberyjską skąd udali się do Mongolii, a wyprawę zakończyli w Chinach.
Pizza w której specjalizuje się restauracja mojego host taty, to Chicago style deep dish pizza. Jest to rodzaj pizzy wywodzącej się z Chicago, charakteryzującej się wysokimi brzegami ciasta, większą ilością sera i sosu pomidorowego niż w klasycznej pizzy. Bardziej przypomina quiche niż pizzę, a przygotowanie jej trwa znacznie dłużej. Od złożenia zamówienia do podania należy czekać jakieś 30minut. Myślę, że nigdzie w Polsce nie można dostać tej pizzy, ale jeśli wiecie coś więcej, to oczywiście podzielcie się informacjami;).
Po najedzeniu się poszliśmy wszyscy razem na mały spacer.
Historia pomnika Lenina we Fremont jest ciekawa, a sam pomnik kontrowersyjnym tematem. Pewien Amerykanin odnalazł ten pomnik w 1989 roku na jakimś złomowisku w Słowacji i wydając fortunę na transport (pomnik waży 7 ton) zabrał go do USA pewien, że sprzeda go za dobre pieniądze. Oczywiście nikt nie chciał tego kupić i tym sposobem Lenin do dzisiaj stoi w Seattle, rzekomo wciąż na sprzedaż za 250 000$.
Chłopcy wpatrujący się we Vladimira z brązu.
Trochę sobie pożartowaliśmy na temat tego pomnika;).
W 1970 jacyś mieszkańcy tej dzielnicy określili Fremont jako “centrum wszechświata” i to hasło utrzymuje siędo dzisiaj.
Trafiłam kiedyś na Flickr na zdjęcie z pięknym widokiem na Seattle. Dodałam je do ulubionych, bo pomyślałam sobie, że jak będę w tym mieście to odnajdę to miejsce (zdjęcie było podpisane lokalizacją). I tak też zrobiłam.
Więcej zdjęć stamtąd pojawi się w kolejnych postach.
O zachodzie słońca niebo przybierało pięknych odcieni.
Pod Space Needle lądowałyśmy na okrągło m.in dlatego, że wsiadałyśmy tam w autobus ‘do domu’. Na początku miałyśmy “syndrom wieży Eiffla” i podekscytowane wskazywałyśmy Space Needle palcami, później był to już praktycznie dla nas budynek jak każdy inny;).