Na początku byłam trochę rozczarowana Kioto. Stare miasto okazało się niewielkie w stosunku do reszty niekoniecznie ciekawego centrum. Za to drugiego dnia, po wizycie w lesie bambusowym, kilku świątyniach, okolicach Susukinobabacho i pięknych ogrodach poczułam się zainspirowana i zachwycona otoczeniem.
Piękne chmury i zbliżająca się burza.
Byłyśmy zmęczone, ale przez urok tej okolicy dostałam zastrzyk energii, bardzo dobrze robiło mi się zdjęcia i koniecznie chciałam więcej. Mama i Bzu usiadły, a ja poszłam z aparatem nad rzekę.
Okazało się tam tak ładnie, że szybko wróciłam po Bzu i mamę, ale nie miałyśmy już czasu na spacer nad rzeką, rozpadało się.
Burza okazała się całkiem długa i chociaż schowałyśmy się pod dachem muzeum, kilka razy wiatr zawiał wystarczająco mocno, żebyśmy zmokły od stóp do głów.
Na koniec pojawiła się tęcza.
Tutaj po raz pierwszy od początku wyjazdu zrobiło nam się chłodno, jakież to było obce uczucie;).
Kiedy nie miałyśmy w planach odwiedzenia znalezionego wcześniej lokalu, wolałyśmy odpuścić sobie pierwsze lepsze niedrogie bary. Jedzenie w takich miejscach było w porządku, ale zgodziłyśmy się, że jeśli coś nie miało nas zachwycić, lepiej było zjeść jedzenie z supermarketu, które było tańsze, a smakowało podobnie.