Menu
Podróże

Greenpoint.

Zielona kropka na mapie Brooklynu, choć tak naprawdę, to przecież biało-czerwona.
Prowincjonalne polskie miasteczko w Nowym Jorku.
Gdyby nie japońska restauracja wciśnięta pomiędzy Staropolskie delikatesy, a biuro podróży Turysta, Chevrolet zaparkowany przed Biedronką i babcia kupująca perfumy od handlującego Murzyna, to możnaby pomyśleć, że to Łomża albo Białystok.
Jest tu co robić, zwłaszcza jeśli szuka się paprykarzu, kartki na komunię wnuczki, różowego pumeksu, kabanosów, albo trzeba zarezerwować wakacje w Rzeszowie.
Można tu znaleźć praktycznie wszystko z kraju nad Wisłą.

Pamiętam jak pewnego razu weszłam do zatłoczonej (niepolskiej) piekarni, oglądałam wypieki przez szpary między ludźmi, a nagle starsza kobieta ze środka kolejki krzyczy do mnie oburzona i wymachuje ręką- “There’s a line, there’s a line!!!” Oczywiście wpychanie się nie przeszło mi przez myśl, ale jak spojrzałam na tą kobietę, to wiedziałam, że mogę mówić po polsku- “Pani z Polski, prawda? Walki o kolejkę zabraknąć nie może…”.

Ludzie przychodzą na Greenpoint na polskie jedzenie, wszyscy znają pierogi, a polska kiełbasa po angielsku, to po prostu “kielbasa”. Tak naprawdę, to nie smakuje jak ta z polskich sklepów, ale tak czy inaczej, jest jednym z rodzajów najpopularniejszych amerykańskich kiełbas.

Greenpoint ma swoje zalety. Właśnie dlatego, że można poczuć się jak w Polsce, bez ruszania poza Nowy Jork. Można tanio kupić polskie produkty, zjeść mizerię, golonkę, kupić twaróg na pierogi, a pani Wandzi za kasą pomachać na do widzenia. Oczywiście nie wszyscy w tej dzielnicy są Polakami (polskość deklaruje 43% wszystkich mieszkańców) i trzeba uważać co się do kogo mówi, w jakim języku, ale któż nie rozpoznałby tych zakrzywionych słowiańskich nosów, miedzianych trwałych u kobiet i niekształtnych męskich głów?;)
Większość rodaków osiedliła się na Greenpoincie w latach 80 tych, niektórzy zdążyli urodzić i wychować dzieci, ale polscy Amerykanie to już inna historia. Dorośli poza Polską, większość poszła na studia, dostali dobrą pracę, wyprowadzili się w inne części NY, albo kupili domy w New Jersey. Nie mają za wiele wspólnego z Greenpointem.

Wydawałoby się, że to niemożliwe mieszkać w Nowym Jorku i nigdy tego miasta tak naprawdę nie doświadczyć. A jednak. Takich ludzi jest kilka milionów, przeróżnych narodowości. Nie przyjechali tu ciekawi świata i otwarci na ten kulturowy kocioł, trzymają się razem i mieszkają w ‘gettach’.
Klasa robotnicza, która przyjechali tu w celach zarobkowych, z marzeniami o zbiciu majątku, niekoniecznie zainteresowana Nowym Jorkiem, trochę przestraszona. Można ich nie lubić i się sprzeciwiać, ale jednak bez nich Ameryka nie byłaby dzisiaj tym czym jest, w końcu to kraj zbudowany przez ciężką pracę imigrantów. Kiedyś Irlandczycy, Włosi, Żydzi, dzisiaj Meksykanie, mieszkańcy Ameryki Południowej, Chińczycy.
Jeśli chodzi o Polaków, to często typ ludzi, którzy tak samo narzekają na ojczyznę, jak i obczyznę, zresztą w ogóle wszystko.
Zachowali swoje konserwatywne poglądy, w kuchni nie interesuje ich nic poza schabowym i nawet do mody podchodzą podobnie jak w Polsce.
Przywieźli jednak ze sobą zapał do ciężkie pracy i gotowość poświęcenia się dla kolejnych pokoleń i za to się ich ceni.

Wraz z malejącą liczbą Polaków emigrujących do Stanów i realiów Wielkiego Jabłka, pewnego dnia Greenpoint nie będzie już polski. Powstaną tam nowe budynki mieszkalne, do których wprowadzą się młode amerykańskie rodziny. Lokalizacja tuż przy Williamsburgu i w ogóle niedaleko Manhattanu wskazuje na taką kolej rzeczy. Już teraz kręci się tam dużo hipsterów, artystów, których wygoniły wysokie czynsze okolic modnej Bedford Ave. Na ulicy Franklin (parę ulic od polskiego centrum) powstają niezależne butiki, klimatyczne bary czy restauracje.
Nadejdzie dzień, że podobnie jak z każdy miejscem w Nowym Jorku, po latach John Kowalski przejdzie się po Manhattan Avenue i z nostalgią będzie wspominał sklep mięsny Kiszka i ulubione placki ziemniaczane w jakimś tanim barze, na którego miejscu stoi teraz szklane kondominium.




Kilogram wędzonych karczków poproszę.

Apteka Chopina, żeby świat raz na zawsze zapamiętał, że Fryderyk nie był Francuzem, tylko Polakiem.


Okno księgarni.


Kartki na każdą okazję.



O co chodzi z tymi lekami z papieskiej apetki? To już nie tylko kremówki, teraz też aspiryna?




Jeszcze kilka dobrych lat i miejsce magazynów zajmą nowe budykni.

Francuskie bistro na Franklin street, parę ulic od Manhattan Ave.

Wspomniane butiki czy sklepy vintage.

Manhattan Ave, Pan Waldemar [rejestracja] wypakowuje siatki z sobotnich zakupów.


Sztucznych kwiatów nie wiedziałam chyba od ostatniej wizyty na zielonogórskim cmentarzu.

Teraz trochę polskiej mody.





Wystawa w Polskim Meat Markecie. Promienie słoneczne ozłacają złote skrzydełka, w tle opcja wegetariańska- naleśniki.

Nie zabrakło dań kuchni greckiej.

Golonka i chyba pulpety w sosie grzybowym.
I





W Łomżyniance jadłam raz z Beth, a w wigilię poszłam tam na barszcz z uszkami.



Popularny sklep mięsny.

Fragment rozdziału “Zielona Kropka”, pochodzący z jednej z moich ulubionych książek “Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny” Kamili Sławińskiej:
“Codziennie widzę to wszystko z bliska: paradę narodowych wad krainy, co zawsze “pawiem narodów była i papugą”, ale i cieżką, uczciwa pracę. Małomiasteczkową skenofobię i entuzjastyczną amerykanizację. Znieczulicę, która pozwala bezdomnej starszej kobiecie spędzać samotną Wigilię w zimnym hallu bankowym, z walizką, której nie ma gdzie zabrać, i nagły przypływ jedności narodowej, manifestującej się szlochami w kościołach i wieszaniem żałobnie ozdobionych portretów papieża w polskim sklepie.  Nie lubię tej małomiasteczkowej Polski, z której wychodźcy zbudowali tą dzielnicę, ale lubię myśleć, patrząc na te rozwrzeszczane, jasnowłose dzieci o ziemniaczanych twarzach, że być może w nich jest nadzieja. Że moża właśnie tutaj, między polskimi Amerykanami, urodzonymi i wychowanymi na tym dziwacznym i pełnym absurdów, małych świństw i wielkich poświęceń Greenpoincie wykluje się jakaś nowa jakość, która pozwoli wspierać rodaków, pielęgnować kulturę Starego Kraju, szanować jego trudy, śmiesznie brzmiący język, w którym napisano tyle pięknych wierszy. Skoro odkąd świat światem jedyne ziemskie raje to raje utracone, może ci, co Stary Kraj znać będą raczej z opowieści niż z doświadczenia, pokochają go tak, jak ja- mimo najlepszych chęci- nie potrafię”.