Jesienne dni w Rio oszczędzały nam słońca, niebo często chowało się za chmurami, ale nie wypadało całkowicie odmówić sobie plażowania, zwłaszcza kiedy większość planowanych miejsc już zwiedziliśmy. Tym razem z Laure i Hakanem wybraliśmy się na plażę w przeciwnym kierunku do Ipanemy, na São Conrado. Dowiedziałam się, że można wypożyczyć tam deskę surfingową. Na miejscu okazało się jednak, że fale są zbyt wysokie, ponadto zauważyliśmy zakaz pływania, a na plaży nie było prawie nikogo. Pogoda też nie była wymarzoną do opalania, ale z drugiej strony można było poleżeć na plaży bez umierania z gorąca.
Ja akurat miałam potrzebę poruszania się, więc ze słuchawkami w uszach poszłam się przebiec do końca plaży i z powrotem. Poczułam się jak kilka lat temu w Kalifornii, kiedy czasem w wolnych chwilach biegałam na plaży niedaleko domu. Sprawiało mi to dużo radości i podobnie jak na São Conrado, były tam wysokie fale, a poza sporadycznie pojawiającymi się surferami, nikt się nie kąpał, bo było niebezpiecznie.
Plaża miała ze dwa kilometry długości, więc wróciłam całkiem zmęczona. Porozciągałam się, ochłonęłam. Z surfingu nic nie wyszło, ale mimo wszystko miałam ochotę na jakieś wyzwanie. Próba przebicia się przez kilkumetrowe fale wydawała się w sam raz. Stojąc w wodzie po kostki czułam jak silny jest prąd, na wysokości kolan woda nie pozwalała już ustać w miejscu i wciągała do morza. Hakan z troską odradzał mi pomysł, ale powiedziałam, że jeśli uznam, że zadanie mnie przerasta, to zawrócę. Uwielbiam wodę, większość z was wie, że połowę swojego życia spędziłam w basenie. Ocean to coś zupełnie innego, ale jego piękno i siła są fascynujące.
Stałam na brzegu kilka minut i obserwowałam. Wszystko ma swój rytm, trzeba tylko spędzić trochę czasu wpatrując się w wodę, żeby zrozumieć jak się zachowuje. Nie w każdym miejscu fale są tak samo duże, zawsze jest łatwiejsza i trudniejsza ścieżka. W końcu nadszedł odpowiedni moment i popłynęłam naprzeciw.
Na plaży, która jest wyżej niż poziom oceanu fale wydają się mniejsze, dopiero w wodzie wyrastająca ściana ujawnia swój rozmiar i siłę. Najskuteczniejszym sposobem na przebicie sie przez serię tych fal było zanurkowanie na tyle głęboko, żeby mnie nie dosięgły. Nur pod wodę, wypłynięcie na powierzchnię, żeby złapać oddech i za chwilę powtórka, bo następna fala była już przede mną. Musiałam tak zrobić z cztery razy, aż w końcu znalazłam się po drugiej stronie. I faktycznie, były to chyba najcięższe fale, przez jakie kiedykolwiek się przebijałam.
Morze zrobiło się spokojne, tylko fale z tamtej perspektywy wyglądały jakby sięgały do połowy wieżowca znajdującego się przy plaży, ciężko było w ogóle dostrzec brzeg. Zobaczyłam rozglądających się Laure i Hakana. Wypatrywali mnie, więc zaczęłam do nich machać, żeby nie spanikowali, że się utopiłam. Pływałam, dryfowałam leżąc na plecach na wodzie. W pewnym momencie zobaczyłam dwóch mężczyzn płynących w moją stronę. Kiedy byli już wystarczająco blisko jeden powiedział coś po portugalsku, a za chwile:
– I…..lifeguard…….Very dangerous!
Pomimo łamanej angielszczyzny zorientowałam się o co chodzi, panowie przypłynęli na pomoc;). Odpowiedziałam po portugalsku, że mam się bardzo dobrze, ale nie mówię w ich języku. Oni też poza powyższymi słowami nie potrafili powiedzieć nic po angielsku
Przedstawiłam się, starałam się wytłumaczyć, że trenowałam pływanie, jestem ratownikiem i za którymś razem zrozumieli. Starszy ratownik ciągle do mnie mówił, a żeby było ciekawiej, każde słowo miało intensywny zapach alkoholu. Drugi chłopak po kilku minutach zawrócił, a w końcu i my ruszyliśmy stronę brzegu. Wiedziałam, że wydostanie się z wody nie będzie wcale łatwiejsze od przebijania się przez fale. Ratownik nie przestawał gadać licząc chyba, że zaraz zacznę rozumieć. Robił tylko przerwy, kiedy za plecami miałam falę i dawał znać, żebym nurkowała. Blisko brzegu nie było opcji, żeby uciec przed siłą oceanu, więc jedna fala porwała nas ze sobą i obróciła pod wodą kilkakrotnie.
Po wyjściu na brzeg jeszcze chwilę “porozmawialiśmy”. Zapytał ile mam lat.
– Taka mała dziewczynka i takie duże fale? – zareagował jakbym powiedziała, że mam 10 lat, a nie 25. Na koniec zrozumiałam, że w wieży ratowników obchodzi 35-rocznicę pracy i że zaprasza na piwo. Spytałam czy mogę przyprowadzić znajomych.
Wracałam do ekipy, Hakan już z oddali uśmiechał się i kręcił głową, Laure śmiała się, że jestem wariatką, a między czasie ktoś zawołał mnie z innej strony. Idealnie się złożyło, bo dołączył do nas Tiago, jedyna osoba mówiącą po portugalsku. Ratownika spotkaliśmy w drodze. Zaczął rozmawiać z Tiago, wyraził swój podziw i powiedział, że chciałby, żeby jego ratownicy byli w wodzie tak spokojni jak ja. Poszliśmy za nim, weszliśmy do wieży, a tam…o taaak, zdecydowanie trwała impreza. Mój bohater świętował 35-lecie pracy na plaży Sao Conrado i przejście na emeryturę, więc chyba byłam ostatnią osobą, którą starał się uratować haha. Koniecznie chciał mnie wszystkim przedstawić, a później poczęstował nas piwem i dbał, żeby mój kubek ciągle był pełny. Dopiero tam zobaczyliśmy też, że był bardziej nawalony niż nam się na początku wydawało. Mieliśmy niemały ubaw z całej tej sytuacji. Nie spędziliśmy z ratownikami dużo czasu, pogadaliśmy, coś wypiliśmy, podziękowaliśmy i zawinęliśmy się do hostelu.
Skały do połowy schowane w chmurach.
Echh z tej Uli to szczęściara, załapała się na najczulsze pożegnanie… Wierzę, że stworzylibyśmy idealną parę, w końcu obydwoje kochamy wodę. Może w następnym życiu wezmę tę opcję pod uwagę.
Początek drogi wyglądał na zakorkowany, wybraliśmy spacer. Brakowało chodnika, a od pobocza bezpieczniejszy wydawał się murek kilka metrów nad oceanem, który tylko czekał aż do niego wpadniemy, rozbijając uprzenio czaszki na skałach.
Spieszyliśmy się, żeby zdążyć przed zamknięciem baru Lacubaco, taniej i niezłej restauracji w naszej faweli serwującej brazylijskie dania. Chociaż spóźniliśmy się kilka minut, właściciel mimo wszystko przyjął nas, co było bardzo miłe, a podobna sytuacja zdarzyła mi się w Brazylii trzy razy. Tiago i Hakan kilka dni wcześniej mieli okazję spróbować tam feijoady.
Zamówiłam rybę, a do każdego dania podawany był klasycznie ryż z fasolą. Wiem, że brzmi jak nuda, ale uwierzcie mi, że ten ryż nie smakuje tak jak przygotowany w domu. Zarówno fasola i ryż gotowane są w jakiś magiczny sposób i tworzą pyszny zapychacz do mięsa czy ryby. Pomidory z cebulą przypomniały mi Peru, bo tam sałatki też wyglądały tak skromnie.
Tiago wybrał stek z jajkiem i cebulą, Laure i Hakan wołowinę z serem i sosem pomidorowym. Do ryżu podano farofę, zasmażaoną mąkę z manioku.
Tiago powiedział mi wcześniej o przewodniku kulinarnym po fawelach w Rio, na który trafił w tej samej restauracji kilka dni wcześniej. Genialny pomysł i szkoda, że książka jest dostępna tylko po portugalsku.
Bar Lacubaco znalazł się w tym przewodniku.
Spacerkiem przez fawelę wróciliśmy do hostelu na siestę.
A na wieczór Tiago wymyślił dla nas kolejną atrakcję. Kilka dni wcześniej razem z Ricardo wybrał się do klimatycznego baru z muzyką na żywo i chciał pokazać nam to miejsce. Alexa nie było już z nami bo tego dnia poleciał do Sao Paulo, ale zabraliśmy ze sobą dwóch Brytyjczyków z hostelu. Lokal był malutkim barem z jednym długim stołem przy którym siedziało kilka osób grających na różnych instrumentach.
Właściciel był typem starego ponuraka (na zdj. z prawej), a jednocześnie ciekawą postacią bo od kilkudziesięciu lat pielęgnuje w swoim lokalu tradycję grania na żywo brazylijskiej muzyki i jeszcze część pieniędzy oddaje biednym. Piwo też jest tam nieprzeciętnie tanie. Sąsiedzi podobno skarżą się czasami na hałasujących na zewnątrz ludźi (do środka praktycznie nie da się wejść), dlatego właściciel z góry prosi, żeby to uszanować i jeżeli ktoś chce rozmawiać, to w okolicy jest pełno innych barów. Tutaj przychodzi się posłuchać muzyki. W pewnym momencie zresztą wkurzył się i zrobił wszystkim kilkuminutowy wykład na ten temat. Nie można też klaskać, a jedynie “pstrykać” palcami.
I tak zakończył się nasz ostatni wspólny wieczór w Rio…