W Pierwszy Dzień Świąt wylądowałam na Tasmanii. Kiedy Australijczycy grillowali steki na świąteczny lunch, ja spacerowałam po Hobart, stolicy wyspy. Następnego dnia z samego rana wsiadłam w autobus jadący na północ, do Coles Bay. Po 3h jazdy zatrzymaliśmy się na rozwidleniu dróg, gdzieś między polem a buszem, a dalej razem z dwiema innymi osobami wskoczyłyśmy do busa, który dowoził do Coles Bay. Mężczyzna był kierowcą, a jego żona sprzedawała bilety siedząc z tyłu busa. Kiedy powiedziała, że robi to od 20 lat wyobraziłam sobie ile razy musiała odpowiadać na te same pytania, wydawać resztę i zbierać zamówienia na powroty. Jestem pełna podziwu, a jednocześnie przerażona, kiedy słyszę, że ktoś od wielu lat robi dokładnie to samo.
Dotarliśmy do miejscowości, której centrum opierało się na jednym sklepie spożywczym, barze, restauracji i stacji benzynowej. Hostel YHA, który upatrzyłam sobie dzień wcześniej był kilka kroków dalej. Zapłaciłam za pokój, zaniosłam swoje rzeczy. Na wi-fi nie było szans, więc przynajmniej nie było mowy o marnowaniu czasu na “a jeszcze tylko sprawdzę…”
Poszłam do spożywczego, żeby kupić coś na lunch i kolację. Krążyłam między dwoma regałami i zastanawiałam się na co mogę sobie pozwolić. W lodówce zobaczyłam świeże ostrygi, krewetki, ryby. Wiejski sklep spożywczy ze świeżymi ostrygami, nice! W końcu od oceanu sklep dzielił tylko skromny parking i wąska droga. Marzyło mi się wszystko co zostało wyłowione z morza, ale jak przystało na jeden sklep w okolicy kilkunastu kilometrów, tanio było więc to, co brałam do ręki, za chwilę odkładałam. Wyszłam z brokułem i małą kostką masła, co miało być moją kolacją. Na lunch zjadłam fytki w barze obok. Ludzie wchodzili tam przede wszystkim po deep-fried seafood, na które również miałam ochotę, ale frytki były oczywiście tańsze…Zapychałam się nimi rozgoryczona po raz kolejny, że kulinarne doświadczenia nie idą w parze z tym wyjazdem.
Nie było czasu na odpoczynek po podróży z Hobart, przed końcem dnia musiałam wejść na górę Amos, skąd rozpościerał się widok na dziką zatokę i plażę Wineglass Bay. Zabrałam z hostelu mój mniejszy plecak, wysmarowałam się kremem z filtrem i ruszyłam w drogę.
Zdążyłam się zmęczyć tym kilkumetrowym spacerem, zanim wogóle dotarłam do początku szlaku. Trasa na szczyt Mt. Amos była zaznaczona jako bardzo trudna. Przy znaku informujacym o tym natrafiłam na trójkę mężczyzn, z których jeden miał rozbite kolano. Poturbowany wyśmiał moje trampki, ale akurat miałam w nich mniejsze szansa na zrobienie sobie krzywdy, niż potężny facet w słabej kondycji, w swoich górskich butach;).
Było całkiem stromo, a skały w większości były duże i gładkie, które przy opadach deszczu zamieniały się na bardzo śliskie. W takich warunkach odradza się wejście na szczyt. Na szczęście nic nie zapowiadało deszczu.
Stanęłam na szczycie i opadła mi szczęka, a do oczu napłynęły łzy. Włączyłam sobie kawałek z “The Shawshank Redemption”. Pasował idealnie, a ja miałam wrażenie, że patrzę na Zihuatanejo, miejsce do którego po ucieczce z więzienia udał się Andy, a za nim na końcu filmu podążył Red;).
Płakałam nie tylko dlatego, że zachwycił mnie widok, ale tak bardzo ucieszyłam się, że są jeszcze na świecie miejsca, gdzie przy plaży z turkusową wodą i białym piaskiem nie stoją jeszcze hotele. Że można je podziwiać takimi, jakie były kilkaset lat temu.
Stałam tam na górze przez godzinę nie widząc ani jednego człowieka. Miejsce z takim widokiem, a koło mnie nie było nikogo. Cudownie! Australia jest pełna takich miejsc i to jest w niej fantastyczne.
Miałam ochotę na tylko jedną rzecz. Zejść do plaży, wykąpać się, rozbić obok niej namiot (bo można) i przesiedzieć tam kilka dni.
Ani trochę nie chciało mi się wracać, ale robiło się coraz później, a wolałam dotrzeć do hostelu zanim zrobi się ciemno.
Schodzenie było cięższe niż wspinanie się na górę. Po drodzę minęłam w końcu jedną osobę.
A to widok na plażę którą wcześniej (i później) szłam.
Na końcu szlaku czekała mnie niespodzianka w postaci kangura. Pomyślałam, że może być jakąś oswojoną “maskotką” parku i nie podekscytowałam się za bardzo, ale chyba po prostu nie jeden raz został dokarmiony przez ludzi i teraz się ich nie boi.
W świetle zachodzącego słońca wszystko wyglądało ładniej.
W pewnym momencie zatrzymałam się, żeby zrobić zdjęcie, usłyszałam szelest w krzakach i zobaczyłam wpatrującego się we mnie kangura. Spłoszył się i w ekspresowym tempie odskoczył kilka metrów dalej. Wtedy miałam ochotę, żeby ktoś mnie uszczypnął, bo zobaczenie po raz pierwszy kangura w swoim naturalnym środowisku jest bezcenne. Do pełni australijskiego klimatu brakowało chyba jeszcze tylko siedzącego na drzewie koali;).
Niestety niedługo po zobaczeniu kangura w buszu, natrafiłam na zwłoki innego…
Dotarłam na plażę zanim słońcę zniknęło za horyzontem.
Centrum wioski.
Tego dnia przeszłam ok 10km. Wróciłam do hostelu, zjadłam swojego nudnego brokuła, pogadałam z ludźmi i padnięta położyłam się spać, utrwalając sobie w głowie widok z Mt. Amos na Wineglass Bay…