Cały dzień praktycznie przesiedzieliśmy w domu, bo Champ miał do napisania pracę zaliczeniową, a ja musiałam dokończyć pracę do swojej szkoły… Dopiero wieczorem wyszliśmy na kolację.
Blisko bloku znajdowała się uliczka z restauracjami jedna obok drugiej i ulicznym jedzeniem. Po okolicy kręciło się dużo studentów, ze względu na bliskość uniwersytetu, to oni głównie zamieszkiwali tą okolicę.
Tritle (z lewej) to jeden z najbliższych przyjaciół Champa. Popołudniu wyszliśmy coś zjeść.
Było bardzo gorąco i prawie każde wyjście z domu kończyło się zamówieniem shake’a albo bubble tea.
Champ chciał, żebym spróbowała kilku dań i wybrał konkretne miejsce. Na początek dostaliśmy smażony sticky rice w kokosie. Niby banał, ale jak dla mnie ekstra.
Sum, grillowana wołowina, a z prawej wieprzowina w typowej tajskiej marynacie opierającej się na chili, sosie rybnym, limonce, liściach kaffiru (i może czymś jeszcze).
Sałatka z zielonej papaji. Do tego wszystkiego zamówiliśmy sticky rice i wtedy uznałam, że naprawdę mogłabym go jeść na śniadanie, obiad i kolacje. Najlepsza odmiana ryżu jaką kiedykolwiek jadłam. Maczaliśmy go w ostrym sosie z chili, widocznym na zdjęciu.
Wszystko było bardzo dobre, żadna nowość;).
Ponieważ była to moja przedostatnia noc w Tajlandii, a ciągle natrafiałam na intrygujące mnie jedzenie, postanowiłam, że nie będę sobie niczego żałować, zrobię wieczór obżarstwa i w drodze do domu kupiliśmy kilka słodkości.
Te mini naleśniki zrobione były z ciasta podobnego do wafli lodowych albo indyjskich dosa, z kremowo-piankowym nadzieniem i kokosem (pomarańczowe), oraz żółtym, które opierało się na żółtku jajka. Bardzo słodkie, więc pewnie po jednym mielibyście dość, ale smaczne!
Champ z kolei kupił purpurową odmianę kukurydzy, w smaku bardzo podobna do klasycznej.
Te kolorowe kulki były meeega! O teksturze, którą uwielbiam, przypominającą kulki tapioki. Pakowane w woreczek z dodatkami typu kokos, kukurydza (czasem używa się jej w deserach) czy taro i osobny woreczek ze słodkim mlekiem.
A to po zmieszaniu kulek z mlekiem. Deser też był bardzo słodki, ale jak wspominałam, Tajowie lubią nadużywać cukru. Na zdjęciu widać kawałek pomarańczowego taro, po polsku zwanym też kolokazją jadalną. Bulwy tej rośliny przypominają w smaku słodkie ziemniaki.
Zwróćcie uwagę na datę w lewym górnym rogu. My żyjemy w 2012 roku, a Tajowie w 2555. W Tajlandii używa się kalendarza gregoriańskiego, ale także buddyjskiego, który liczy lata od śmierci Buddy. Do dowolnej daty trzeba dodać 543 i wyjdzie Wam data z kalendarza buddyjskiego.
Późniejszym wieczorem znowu odwiedziła nas większa grupa znajomych Champa, a jedna koleżanka przyszła ze swoim szczeniaczkiem, który był przeuroczy i przypominał maskotkę.