Poszłyśmy razem na tacos do Ta’Cabrón Taqueria. Proste, autentyczne, domowe meksykańskie jedzenie. Może nie tak autentyczne, jak jadałam w meksykańskich dzielnicach w Stanach, ale mimo wszystko nie ma powodów, żeby narzekać. Na talerzuu z tacos wymieszałyśmy trzy różne smaki i spróbowałyśmy m.in kurczaka z sosem mole, wieprzowiny w domowym sosie, ziemniaków z zieloną papryką i nadzienia z soi. W meksykańskich knajpach nie wyobrażam sobie też nie zamówić guacamole, porcja wystarczyła na nas dwie, chociaż ja sama mogłabym bez problemu zjeść ze trzy takie. Cóż, moja miłość do guacamole nie zna granic.



Od wielu lat park niszczeje razem z wieloma atrakcjami znajdującymi się wewnątrz. Jeszcze kilka lat wstecz można było się tam włamać bez poważniejszych konsekwencji, ale teraz teren jest lepiej pilnowany. Zarośnięte rollercoastery, stary diabelski młyn, dinozaury w trawie… Creepy klimat, bo rzadko spotyka się takie miejsca. Tutaj możecie zobaczyć trochę zdjęć jak to wygląda w środku.
Aktualnie w niedzielę można wybrać się na umówioną wcześniej płatną wycieczkę, ale nie wiadomo jak długo jeszcze. Miałam wybrać się na nią z Martą, ale w końcu nam się nie udało. Z zewnątrz niewiele da się zobaczyć.

Bzu stanęła w kolejce, a ja w ramach przekąski poszłam kupić currywurst z lubianej i znajdującej się obok berlinskiej sieciówki, Curry36.



Pojechałyśmy do Mitte, żeby zdążyć przed zamknięciem The Barn. Kilka dni wcześniej Bzu piła tu jedną z najlepszych kaw w swoim życiu, ale była jedną z trzech specjalnych kaw, które często się zmieniają i za drugim razem już na nią nie trafiłyśmy. Poza kawą spróbowałam też chwalonego przez Bzu scone’a z morelami, orzechami i rozmarynem.
Tuż obok The Barn znajduje się jeden z najlepszych sklepów w Berlinie. Do you read me to zbiór niszowych magazynów z całego świata. Przekroczenie progu sklepu równa się chęci posiadania wszystkiego…
Jeszcze w The Barn zaczęłyśmy gadać o francuskich canelé, wypiekach z budyniopodobnym środkiem i karmelizowaną skórką. Kojarzą mi się z San Francisco, Bzu jeszcze ich nie próbowała, ale wyszukała francuską cukiernię, gdzie podają canelé i tam się udałyśmy.
Poza canele zamówiłyśmy ciastko z solonym karmelem, orzechami laskowymi, warstwą bitej śmietany i masą karmelową.
Później była sesja w fotobudce. Najpierw jeden pasek dla Bzu, a później drugi dla mnie. Jak wyszłyśmy z budki, na dworze było już prawie ciemno.
Za rogiem znajdował się Max Fish, zainspirowany najwyraźniej jednym z ostatnich barów nowojorskiej Lower East Side, który przetrwał od lat 90tych. Zajrzęliśmy do niego kiedyś w tym poście.
Ostatnie piwo i pożegnanie z myślą, że za dwa tygodnie spotkamy się w Warszawie, skąd już właśnie teraz Was pozdrawiam.
Subiektywny przewodnik po Berlinie opublikuję w ciągu kilku tygodni.