Chociaż opcja podróży do Portugalii pojawiła się dość niespodziewanie (początkowo planowałam odwiedzić tylko kraje bałtyckie), cieszyłam się na nią najbardziej. Na drodze stanęła niestety przeszkoda, bo kilkanaście godzin przed wylotem z Rygi (do Brukseli) dowiedziałam, że odwołano mój lot z Brukseli do Faro. Szybko obmyśliłam plan B, ale wymagał dodatkowych komplikacji, przystanków, pokonania kilkuset dodatkowych kilometrów i skrócił nasz portugalski roadtrip o jeden dzień, co wkurzyło mnie najbardziej. Czułam się też jak azjatycki turysta na wycieczce w Europie “7 państw w tydzień”, odwiedzając przy okazji cztery w ciągu jednej doby. Spędziłam za to bardzo fajny wieczór w Brukseli i oczywiście warto było się pomęczyć, żeby na lotnisku w Faro uściskać czekających na mnie Tiago i Katarzynę!
Pisałam o tym miesiąc temu, ale przypomnę, że celem podróży do Portugalii było spotkanie się w Lizbonie ze znajomymi z Erasmusa z Birmingham, którzy w zeszłym roku spędzili na mojej uczelni semestr na wymianie. Najtańsze loty znalazłyśmy z Kasią do Faro, więc miałyśmy zacząć podróż od Algarve. Napisałam o tym Tiago (którego poznałam w Rio de Janeiro), a on wpadł na pomysł zrobienia z nami roadtripu i pokazania nam ulubionych miejsc w jego okolicy. Wziął kilka dni wolnego, przyjechał z Coimbry na południe i znowu w roli przewodnika sprawdził się tak dobrze jak w Brazylii.
Z lotniska pojechaliśmy w okolice Lagos, skąd pochodzi Tiago. W bagażniku miał już przygotowany cały sprzęt do campingu i wybrał gdzie będziemy nocować. Kiedy dotarliśmy na miejsce, rozstawiliśmy namiot, a krótko potem zjawił się przyjaciel Tiago, bo w czwórkę mieliśmy wybrać się na kolację.
Katarzyna!
Z początku nie mogłyśmy zapamiętać imienia przyjaciela Tiago. Podzielił się z nami jego ksywką- Janita, wymawiane “Żenita”. Kiedy Kasia zażartowała w samochodzie “żenita się czy nie żenita?” parsknęłyśmy śmiechem i już było pewne, że to imię na pewno nie wyleci nam z głowy. Żenita okazał się też strasznie śmiesznym facetem i potem wspominałyśmy go z Kasią do końca pobytu w Portugalii;).
Zamiast czterech dań zamówiliśmy trzy, a porcje i tak były ogromne i nie zjedliśmy wszystkiego. Na zdjęciu ryż z owocami morza, był też ryż z nożenkami (znane mi do tej pory jako razor clams z ang.), a ponadto…
Grillowana ośmiornica z warzywami.
Ryż z nożenkami był trochę za słony, ale reszta dań bardzo dobra, najbardziej smakowała mi ośmiornica.
Na deser (a raczej już dopchanie się) Tiago polecił nam spróbowanie ciasta z dynią figolistną, migdałami, anyżem i cynamonem. Było ciężkie, bardzo słodkie i wilgotne.
Wjechaliśmy na jakieś wzgórze zerknąć na Lagos nocą.
Później poszliśmy zapoznać się z życiem nocnym Lagos. To niewielka miejscowość, chętnie odwiedzana przez turystów, więc spotykaliśmy na ulicach grupki hałaśliwych Brytyjczyków. W jednym barze pograliśmy w piłkarzyki, a potem Tiago zaprowadził nas do swojego ulubionego.
W środku nocy pojechaliśmy za miasto, zjechaliśmy z głównej trasy na drogę szutrową i po chwili znaleźliśmy się gdzieś w polu, przed nieotynkowaną chatką. Weszliśmy do środka, a tam w najlepsze trwała impreza. Grupka ludzi w klimacie hippie siedziała w kółku z instrumentami, muzyka, którą tworzyli raz wychodziła im lepiej, raz gorzej, ale ciągle coś rozbrzmiewało, miejsce było super!
Usiedliśmy na wygodnych kanapach, popijaliśmy piwo i chociaż była 4 nad ranem, a ja miałam za sobą cały dzień podróży, nie chciało nam się wychodzić. W końcu się zebraliśmy, żeby zdążyć się przespać, zanim na cały dzień ruszymy w drogę.
Po godzinie 5 położyliśmy się w naszym namiocie, ściśnięci na jednym materacu. Zanim zasnęłam, słyszałam pianie kogutów i świergot ptaków.
Obudziłam się 2h później, w namiocie było już gorąco, a zamek namiotu rozpinałam tak, jakby była krok od uduszenia się. Wystawienie ręki, a zaraz potem głowy na chłodne powietrze było cudowne. Kasia zrobiła to zaraz po mnie i jeszcze udało jej się przysnąć w takiej pozycji.
Na dobrą sprawę było już za gorąco, żeby wrócić do spania, marzyło nam się wskoczenie do basenu, ale otwierali go dopiero o 10, więc tak sobie do tej 10tej przeleżeliśmy.
A kilka minut po 10 byliśmy już oczywiście na basenie. Tiago zostawił nas na chwilę, pojechał pożegnać się z rodzicami i około południa ruszyliśmy w drogę.
Przywiózł od babci pyszne migdałowe ciasteczka. Położyłam je na ziemi bo nie mogłam znaleźć dobrego tła do zdjęcia i wyszły tu jak kamienie haha.
Pamiętacie głośną sprawę zniknięcia małej Brytyjki- Madeline McCann? Tiago pokazał nam kurort, w którym zatrzymała się wtedy jej rodzina, a znajomy Tiago nawet obsługiwał jej rodziców w restauracji, w wieczór kiedy dziewczynka zaginęła.
Zatrzymaliśmy się w kilku miejscach z pięknymi widokami, a pierwszy dłuższy przystanek urządziliśmy sobie przy Praia do Burgau.
Tiago musiał napić się tego, co typowy południowec pije kilka razy dziennie, espresso!;) Dla nas zamówił pastel de nata, chyba najbardziej typowy portugalski, słodki wypiek.
Obijałam się trochę z robieniem zdjęć i pomijałam niektóre miejsca, widoki, ale kolejnym przystankiem była jedna z ulubionych plaż Tiago, Praia de Cabanas Velhas.
Dalej Praia da Salema.
Plaża Martinhal.
Dotarliśmy do Sagres, które przypominało mi trochę Kornwalię…płaski teren bez drzew, klify, ocean, piękno, ale i wiatr urywający głowę.
Przylądek Sao Vincente, to najbardziej wysunięty na płd-zachód punkt Europy. Znajdowała się tam stara latarnia morska. Byłam zafascynowana, kiedy Tiago powiedział mi, że jego tata w niej pomieszkiwał, bo dziadek przez pewien czas zapalał w tej latarni światła. Myślałam, że o takich rzeczach można przeczytać tylko w książkach.
Wiało strrrasznie, taka cena za genialny widok.
Przy latarni zrobiliśmy sobie małą przerwę na zdjęcia.
Jadąc dalej napotkaliśmy przy drodze pastucha z kozami <3
W końcu porządnie zgłodnieliśmy, a Tiago zaproponował zjedzenie pizzy na plaży, oh yeah! Zabrał nas do pizzerii, gdzie pracował jego znajomy i za dwie pizzę zapłaciliśmy mniej niż normalnie zapłacilibyśmy za jedną. Wybraliśmy pizzę z chorizo, oliwkami i jajkiem, a drugą z karczochami, szynką, pieczarkami, oliwkami. Zjedzone przy plaży- podwójnie pyszne!
W barze przy tej samej plaży też pracował ktoś ze znajomych Tiago. W zasadzie gdzie się nie ruszyliśmy, wszędzie spotykał kogoś znajomego. Po pizzy przyszła pora na kolejne espresso tego dnia. Kasia zamówiła też jedno dla siebie, a Tiago wybrał dla nas deser.
Ciasto znowu było mocno migdałowe i słodkie, smaki typowe dla Algarve.
Praia de Castelejo przypominała mi Kalifornię. Fale były całkiem duże, woda zimna i średnio nadawała się do kąpieli, ale plaża była piękna.
Kasia spała na tylnim siedzeniu, w końcu i nam się zachciało spać, więc pojawił się pomysł zrobienia przerwy na drzemkę.
Znaleźliśmy cichą, bezwietrzną plażę, zabraliśmy z samochodu ręczniki, uformowaliśmy z piasku poduszki i w pięknych oklicznościach ucięliśmy sobie popołudniową drzemkę.
Słońce było coraz niżej…Wjechaliśmy na górę z Castelo de Aljezur, żeby stamtąd zobaczyć jak znika za wzgórzami i oceanem.Zastanawialiśmy się gdzie spędzić kolejną noc… Camping nie brzmiał tak genialnie po poprzedniej bardzo krótkiej nocy, a chcieliśmy się wyspać. Dojechaliśmy do Arrifany i Tiago zadzwonił do kuzyna, który w domu blisko plaży ma niewielki Bed&Breakfast. Rodziny nie było jeszcze w domu, więc poszliśmy na mały spacer (widok na zdjęciu) i spędziliśmy trochę czasu w restauracji.
Dostałyśmy z Kasią ładny dwuosobowy pokój, Tiago spał za darmo u kuzyna w domu, koszty rozdzieliliśmy na całą trójkę i wyszło bardzo tanio. A kładąc się do łóżka byłyśmy przeszczęśliwe, że mamy przed sobą długą i wygodną noc!