Chociaż uważam Rzym za piękne miasto, to ilość turystów trochę mnie przytłoczyła. Podobno grudzień jest miesiącem, w którym jest ich najmniej, ale jakoś nie odczułam tego i boję się pomyśleć co się tam dzieje latem.
Pod tym względem miasto skojarzyło mi się z Barceloną, która na dobrą sprawę też nie zrobiła na mnie tak dużego wrażenia jakie często robi na innych.
Myślałam, że to Nowy Jork jest pełen turystów, ale teraz widze, że tam było dużo łatwiej się od nich uwolnić, nawet na Manhattanie. W Rzymie można chować się w zacisznych, wąskich, uliczkach, ale nie na długo.
Niby nie wypada być w tym mieście i odmówić sobie zobaczenia największych atrakcji tylko z powodu tłumów przyjezdnych, ale kościoły, zamki, fontanny i tak nie oddają prawdziwego klimatu miasta. Zobaczyłam, to, co powinnam, chociaż poza wejściem na kopułę bazyliki pominęłam płatne atrakcje. Niektóre miejsca zrobiły na mnie większe wrażenie, inne mniejsze. Natomiast to, co irytyowało mnie najbardziej, to imigranci wciskający różne ‘duperele’. Rozumiem, że w ten sposób zarabiają, ale jeśli chciałabym paskudną chustę, albo podróbę Louis Vuitton, to poszukałabym jej sama. Naprawdę nie trzeba podstawiać mi pod nos parasolki, nawet wtedy, kiedy pada deszcz.
W niedzielę przeszłam pewnie z kilkanaście kilometrów, bo na zwiedzaniu Watykanu nie zakończyłam dnia. Miła niespodzianka czekała mnie za to wieczorem- spotkanie z dwiema czytelniczkami bloga! Relacja poniżej, a w następnym poście dodam filmik z Rzymu oraz adresy miejsc w których jadłam oraz info o hostelach, bo kilka osób dopytywało się o wskazówki noclegowe.
Panteon.
Panini z prosciutto, marynowanymi karczochami i serem scamorza. Żałowałam, że nie ma ze mną Wojtka, żeby pomógł mi ją zjeść, bo rozmiar trochę mnie przerósł.
Campo de’Fiori był małym rozczarowaniem. Jadąc do Rzymu liczyłam na odwiedzenie włoskiego targu z prawdziwego zdarzenia. Słynny Campo de’Fiori opisywany był jako miejsce, gdzie kupują zarówno miejscowi jak i turyści. Pomyślałam sobie, że najwyżej będzie w stylu barcelońskiego Boqueria, który pomimo popularności wciąż ma dużo do zaoferowania.
Na Campo de’Fiori było tylko kilka warzywnych stoisk, reszta to kolorowe makarony, ozdobne buteleczki limoncino i co gorsze- szmaty, także z napisem “I <3 Rome”. Nie chciało mi się nawet robić zdjęć.
Nie zawiodły mnie natomiast miejsca z jedzeniem dookoła targu, które spisałam sobie przed przyjazdem.
W piekarni blisko targu kupiłam tartę z ricottą i czekoladą. Yum!
A to już Trastevere. Moja ulubiona dzielnica z poznanych. Jest tam trochę turystycznych uliczek, ale też wiele starych budynków mieszkalnych.
W piątek dostałam wiadomość od Magdy i Ani, czytelniczek mojego bloga.
Okazało się, że Magda mieszka w Rzymie, a jej przyjaciółka Ania była akurat u niej w odwiedzinach, więc zdecydowały się do mnie napisać. Umówiłyśmy się na kolację i ucieszyłam się, że nie muszę ostatniej nocy spędzać sama.
O 20 miałyśmy spotkać się przed restauracją, na której odwiedzeniu zależało mi od pierwszego dnia, więc świetnie się złożyło, że miałam z kim tam pójść.
Na przystawkę zamówiłyśmy talerz włoskich wędlin z mozzarellą. Świeży chleb i butelka oliwy z oliwek dobrej jakości wzmocniły doznania….mmm.
Mozzarella była genialna…
Zamówiłam spaghetti carbonare, jedno z typowo rzymskich dań makaronowych. Włosi uważają, że prawdziwy przepis nie zawiera śmietanki i tak właśnie przyrządzone było danie.
Na zdjęciu z prawej- Ania.
Ravioli z ricottą i szałwią Magdy.
Ania zamówiła rigatoni all’amatriciane, z ostrym sosem pomidorowym, także wywodzące się z kuchni regionu.
Każde danie z osobna i wszystkie razem były rewelacyjne. To było najlepsze miejsce w jakim jadłam podczas mojego pobytu w Rzymie. Myślę, że podobnie byłoby z Roma Sparitą w pierwszy dzień, ale tam nie miałam okazji spróbować tylu dań, ile w Le Mani In Pasta.
Po kolacji poszłyśmy dziewczynami do pubu, w którym pracuje Magda. Będąc małą dziewczynką Magda mieszkała we Włoszech. Chciała przypomnieć sobie język, więc wzięła na rok dziekankę i przyjechała popracować do Rzymu. Po włosku mówi pięknie.
Dziewczyny są najlepszymi przyjaciółkami od wielu lat. Obie studiują w Krakowie i w sumie śmiesznie się złożyło, że Ania odwiedzała Magdę akurat wtedy kiedy ja byłam w Rzymie. To była wspólnie nasza ostatnia noc, bo rano obie wracałyśmy do domu.
Magda poczęstowała nas belgijskim piwem St Benoit. Nie przepadam za piwem, nie piję go dla przyjemności, ale St Benoit było całkiem słodkie i jak na piwo, smaczne.
Pub jak widać przygotowany na Boże Narodzenie;).
Magdę i Anię polubiłam od pierwszej chwili, świetnie nam się rozmawiało i jeszcze raz dziękuję, że do mnie napisałyście, bo dzięki Wam moja końcówka pobytu w Rzymie była super!
O 1 w nocy wracałam do hostelu. W drodze zaczęłam żałować, że to tylko 10-15 min na piechotę. Cisza, spokój, pustki na ulicach, nastrój, którego wcześniej mi brakowało… Doszłam do wniosku, że Rzym najbardziej lubię późną nocą…