Wyjście na spacer w samo południe nie jest tutaj najbardziej racjonalnym pomysłem na spędzenie czasu, ale żeby nie zmarnować połowy dnia na chowanie się przed słońcem, poszłyśmy z Bzu na długi spacer po mojej okolicy, od strony w której wcześniej nie byłam.
Na początku było trochę stękania i sapania z gorąca, ale cztery godziny później wróciłyśmy do hostelu szczęśliwe, a poniższe zdjęcia wytłumaczą dlaczego.
Krążąc między domami trafiłyśmy na wzniesienie, które stromością dorównywało tym w San Francisco. Bardzo przyjemna wspinaczka w palącym słońcu, żałowałam, że wzgórze nie było kilka razy dluższe.
Umierasz z gorąca, a na horyzoncie pojawia się dom z basenem. Moment na przewartościowanie życia i nagle marzeniem numer jeden staje się skok do basenu.
Zobaczyłyśmy z góry linie brzegową i poszłyśmy w stronę oceanu. Wąska ścieżka prowadząca przez trawy i krzaki, ale minęłyśmy też największego kaktusa, jakiego kiedykolwiek widziałam.
Ścieżka doprowadziła nas na wielką, pustą plażę, gdzie poza nami nie było na horyzoncie żadnej żywej duszy. Powietrze dzieliłyśmy z pelikanami, ocean z rybami.
Idąc dalej natrafiłyśmy na sępy. Jest coś strasznego w tych ptakach, masz wrażenie, że z jedzenia ryby przerzucą się za chwilę na twoją gałkę oczną.
I kilka innych czekających na resztki, zastanawiających się przy okazji czy nie lepiej byłoby zrezygnować z małego posiłku i wziąć się za nas.
Wreszcie doszłyśmy do skał, które widzę z naszej plaży. Musiałyśmy trochę się powspinać, żeby dotrzeć do punktu skąd widać było naszą okolicę.
To miejsce było chyba najlepszym z całego spaceru. Wąskie przejście w skałach i od czasu do czasu przepływająca woda, a za nimi mała, ukryta plaża…
Szukałyśmy skrótów na powrót, bo droga którą przyszłyśmy zajęła sporo czasu. Przejście skałami nie wchodziło w grę, a nad nimi znajduje się ośrodek z domkami do wynajmu. Skradając się, żeby nikt nas nie zauważył, w końcu przeszłyśmy terenem ośrodka.
Bzu pojechała popołudniu na wycieczkę wypuścić małe żółwiki do oceanu, a na kolacje poszłyśmy do tajskiej knajpy w okolicy, która w dzień zupełnie nie zwraca uwagi, a wieczorami zamienia się w klimatyczny, wyluzowany lokal w piasku. Muzykę na żywo zapewnił chłopak o totalnym wyglądzie pirata.
Zamówiłam carpaccio z ryby piły, a Bzu pad thai i do tego pina coladę, o której marzyłyśmy od kilku dni. Było też niestety bardzo ciemno i niewiele dało się wyciągnąć ze zdjęć.
Na deser banany z warstwa skarmelizowanego cukru, przekładane niby ciastem filo, które tak naprawdę przypominało faworkowe, a do tego lody waniliowe. Mnie smakowało wszystko, Bzu trochę kręciła nosem na deser
Ostatni i przy okazji najlepszy dzień z pobytu Bzu!