Menu
Podróże

Lollapalooza 2011, day 1.

Lollapalooza…

Na samą myśl mam ochotę po prostu westchnąć i odpłynąć…
Ten post będzie jednym z moich ulubionych, bo pierwszy dzień festiwalu był chyba jednym z lepszych dni w moim życiu. Tyle pozytywnych emocji, teraz już w postaci wspomnień, zostanie ze mną na dłuuugo.
Piątek był początkiem tego trzydniowego szaleństwa, niepohamowanej radości i przekonania, że to festiwal nigdy się nie skończy.
Dzień świetnych koncertów w tym Coldplay, których marzyłam, żeby zobaczyć od wielu wielu lat.
Szkoda tylko, że Muse grało w tym samym czasie i musiałyśmy ich pominąć.

A wszystko zaczęło się tak niepozornie…
Pewnego majowego dnia Kasia wysłała mi na Facebooku linka do Lollapaloozy z pytaniem czy nie chciałabym się przejechać do Chicago. Z jej strony był to żart, bo nie wiedziała nawet, że w tym czasie miałam mieć akurat wakacje i zamiar odwiedzenia Chicago zanim opuszczę Stany.
W tamtym czasie wyjątkowo dopisywał mi humor, więc po kilku dniach kupiłam bilet (215$) na trzydniowy festiwal, o którym niewiele wtedy wiedziałam.
Siepień wydawał się odległy, a w między czasie znalezienie sensownego noclegu na tą datę wydawało się niemożliwe. W głowie miałyśmy już wizję spania w samochodzie, którego ostatecznie nawet nie miałyśmy do dyspozycji, ale na 2-3 tygodnie przed festiwalem zdarzył się cud.
Będąc w Atlantic City przez przypadek poznałam w środku nocy koleżankę kolegi mojej koleżanki (a jakże!), która mieszka w centrum Chicago i zaprosiła nas do siebie na okres Lollapaloozy.
Kasia przyjechała z Milwuakee w czwartek i na resztę dni w Chicago miałyśmy już idealne warunki.
Poniżej relacja z pierwszego dnia.


Z domu wyszłyśmy przedpołudniem i na śniadanie/obiad/kolację poszłyśmy do śródziemnomorskiej knajpy. Niby była dobrze oceniana, ale jako że obie wiemy jak smakują niemieckie kebaby, to nie mogłyśmy zachwycić się tamtejszym jedzeniem.

Kasia miała w torebce wódkę przywiezioną z domu i trzeba było ją z czymś wymieszać. Do głowy przyszło mi mrożone Slurpees z 7-Eleven, o którym dzień wcześniej wspominała mi Diane.

Wymieszałam różne smaki, co może nie było najlepszym pomysłem.

Wybrałyśmy największy rozmiar kubków (1.2l), bo były najbardziej kiczowate. Mój z prawej.

Poszłyśmy nad rzekę, slurpees zamieniłyśmy w margarity i kumulowałyśmy moc na festiwal.

Ta daaaaa.

Moja ładna koleżanka Kasia.

Nie dałam rady skończyć słodkiego slurpee, ale trzeba było opróżnić butelkę, więc resztę wypiłyśmy z Monsterem, napojem energetycznym.


Przed wejściem.

Pierwsze w naszym planie było The Kills i to już był bardzo dobry początek, bo koncert był świetny.



Za nami była trójka chłopaków w jeansowych szortach, każde innej długości i jakoś tam z nimi trochę pożartowałyśmy.


Na scenie Jamie Hince, świeżo upieczony małżonek Kate Moss.



Przez koncert The Kills spóźniłyśmy się trochę na Two Door Cinema Club, ale najważniejsze, że załapałyśmy się na mój ulubiony kawałek “What You Know”!

Kolejny udany koncert.

Z zaskoczenia w tłumie.

Później miałyśmy ponad godzinę do Crystal Castles, więc wraz z piwem spoczęłyśmy na trawie.

Zraszanie podgardla i bezcenna mina chłopaka za mną.


Wokalistka Crystal Castles nie czekała długo z rzuceniem się w tłum.

Na you tube nie ma jeszcze video z ich koncertu, więc dodam jak się pojawi.

Budynki otaczające park przypominały o świetnej lokalizacji festiwalu.

Ogólnie to na większości koncertów udawało nam się dopchać całkiem blisko sceny. Na Coldplay przyszłyśmy 30min przed rozpoczęciem i miałyśmy dobre miejsca przy telebimie, widząc też muzyków na scenie.

Rozpłakałam się jak dziecko po słuszeniu pierwszych nut “Lost”, bo tekst tej piosenki dawał mi zawsze dużo do myślenia. Zaraz później było “Fix You” i też poleciały mi łzy. Na tym zakończyłam mazanie się, co akurat mnie zaskoczyło, bo “Clocks” również należy do poruszających mnie mocno kawałków.

Piłki w rękach tłumu.

“Every Teardrop is a Waterfall” było ostatnie, a koncert zakończył się fajerwerkami. Ich resztki miałam później we włosach;).

Koncert od 8:15 do 10 był zdecydowanie za krótki, powinien trwać całą noc;). Szkoda też, że nie zagrali “Strawberry Swing” czy “Glasses of Water”, ale to tylko znak, że muszę kiedyś wybrać się na ich koncert. I wiadomo, było cudownie, na Openerze pewnie sami się przekonaliście.

Zazwyczaj puste i spokojne nocą ulice Chicago, po koncertach zapełniały się tysiącami ludzi, a mi nawet udało się na chwile porwać tłum…fajne uczucie;).