Wielkanoc.
Obudziłam się w pierwszy dzień świąt, czego trzeci rok z rzędu zupełnie nie odczuwałam. Po świątecznych ozdobach ani śladu, moja rodzina w całkiem innej części świata, koszyczka ze święconką na stole też nie było. Ha, nawet stołu nie było. A jednak złożyło się tak, że do południa zjadłam trzy posiłki, każdy z nich był pyszny i nie miałabym nic przeciwko, gdyby moje przyszłoroczne wielkanocne śniadanie wyglądało podobnie.
Czym rozpoczęłam Wielkanoc? Mango sticky rice, wiadooomo! Kupiliśmy je z Champem noc wcześniej, razem z resztą słodyczy z poprzedniego posta.
Niedługo potem znajomi zadzwonili do Champa i poszliśmy na kolejne śniadanie do jednej z restauracji znajdującej się blisko budynku Champa.
Napój ze zdjęcia był nieznanym mi wcześniej napojem, ale jego nazwę zapomniałam jeszcze tego samego dnia.
Wybrałam krewetki z orzechami nerkowca. Dobre, choć zaskoczyły nas małe porcje w porównaniu do ceny.
Zupa jednego kolegi była pyszna.
Żaden z tych skuterów/motocykli nie należał do chłopaków, ale do ich znajomych. Większość studentów podjeżdża w ten sposób do szkoły lub ewentualnie samochodem. Uczelnia nie znajduje się daleko, ale przez upały nikomu nie chce się chodzić.
Każdy z samochodów znajomych Champa był lepszy od tego, którym jeżdżą moi rodzice;). Studia w Tajlandii są płatne i biedni ludzie raczej nie studiują na tej uczelni…
Pokój Champa po lewej (z płytami powieszonymi nad łóżkiem), a z prawej duży pokój, ze słynnym środkowym palcem, który najpierw wisiał na ścianie pokoju Champa w Birmingham;).
W mieszkaniu był typowy studencki bałagan, ale gdyby wszystko ogarnąć, to było to naprawde fajne mieszkanie. Kuchnia prezentowała się nieco gorszej, bo była tylko kącikiem ze zlewem, blatem i lodówką, na co akurat trafia się podobno często w tajskich mieszkaniach. Taniej i łatwiej jest zjeść poza domem niż gotować samemu. Champ powiedział mi, że odkąd wrócił z Birmingham jeszcze ani razu nic nie gotował.
Około południa kolejny kumpel chciał się spotkać, więc poszliśmy do restauracji słynącej z dobrej kaczki. Na zdjęciu rewelacyjna zielona herbata o smaku ryżu! Champ miał pełną lodówkę tych butelek, których zawartość szybko pokochałam.
Wróciliśmy na trochę mieszkania, a później kolega Champa zawiózł nas na stację metra. Bubble tea na drogę.
Kiedy staliśmy w korku, między samochodami przechodził człowiek sprzedający smażone banany. Były jeszcze ciepłe i lepsze od wszystkich jakie jadłam do tej pory.
Jest to jeden z największych targów na świecie. Trzeba być twardzielem, żeby spędzić tam cały dzień, bo zbiera mnóstwo ludzi, jest dużo do obejścia, a to wszystko w strasznym upale. Najlepiej więc wybrać się na targ z rana.
Na targu znajdują się mniej lub bardziej ciekawe rzeczy, ale ilość świetnych ubrań, jakie tam widziałam, zaskoczyłaby pewnie każdego Europejczyka.
Obejrzałam tyle super t-shirtów, że nie wiedziałam, które kupić. Ceny (tak jak i sukienek ze zdjęcia) wahały się zazwyczaj między 20-30zł. Na targu można kupić naprawdę dużo ubrań, dodatków od niezależnych projektantów i przez to Chatuchak miażdży wszystkie centra handlowe pełne sieciówek. Ja tak ze wszystkim namieszałam, że ostatecznie nie kupiłam nic. Brawo Ula!
To był chyba najlepszy lód kokosowy mojego życia. Serwowany w świeżym kokosie z podważonym miąższem, żeby łatwo było go wydobyć, posypany orzeszkami ziemnymi, z galaretką kokosową….Wszyscy miłośnicy smaku kokosowego byliby w niebie!!!
Umówiłam się z Gosią na konkretną godzinę, więc na pożegnanie przenieśliśmy się na trawnik.
Champ odprowadził mnie na stację metra, a tam rozpłakaliśmy się oboje. Podejrzewam, że jak ktoś obserwował nas z boku, to miał niezły ubaw widząc cały proces pożegnania.
Gosia i Ali zaprowadzili mnie na jeszcze jeden targ, staroci. Nie pamiętam nazwy, ale liczę, że Gosia podpowie;).
Świetne miejsce. Mogłabym tam kupić dekoracje do własnego mieszkania (gdybym je miała), a później załadowała wszystko na statek i wysłała do Europy.
Ilość butelek piwa przybyła wraz z burzą, którą musieliśmy przeczekać wewnątrz baru.