Boston mnie nie oczarował, nie zainspirował (co może wyszło na zdjęciach), ale nie zrozumcie mnie źle – wcale nie jest tak, że nie podobało mi się tu.
Bez wątpienia jest to jedno z najładniejszych miast w USA, z pięknymi starymi budynkami, tradycją, historią, pewnie będzie wysoko na mojej liście odwiedzonych amerykańskich miast, ale czegoś mi tu brakuje – zdaje się, że odrobiny więcej charakteru.
Jestem zaskoczona, że przy takiej ilości młodych ludzi, studentów, brakuje na dobrą sprawę artystycznych, trochę alternatywnych dzielnic.
Słyszałam opinie, że Boston jest bardziej europejski od Nowego Jorku. Nie podzielam ich. Jest kilka miejsc, w których za sprawą starej architektury można poczuć się jak w Europie, ale to wszystko. Dziwi mnie, że przy takiej ilości studentów, metro i autobusy przestają jeździć wcześnie w nocy, a żeby złapać taxi, trzeba się czasem nieźle nachodzić. Z drugiej strony nie powinno być to dla mnie zaskoczeniem, bo podobnie jest w każdym innym mieście, poza NYC.
Boston odebrałam w podobny sposób co Filadelfię. Niektórzy z Was uznali, że jest najpiękniejszym amerykańskim miastem, jakie do tej pory pokazałam. I rzeczywiście, architektura była momentami piękna, ale to wciąż niewielki Filadelfii, a przede wszystkim – nie mury tworzą klimat miasta.
Całą niedzielę spędziłam na zwiedzaniu z Beth.
Zaczęłyśmy od słynnej Boston Public Library. W niedzielę biblioteka była zamknięta, więc zdjęcia zrobiłam następnego dnia.
Newbury Street, popularne zakupowa ulica, wybór sklepów raczej z wyższej półki.
Budynki typu brownstones.
Księgarnio-restauracja Trident.
Francuskie tosty z cytrynową ricottą i ciepłymi jagodami, które polecała Beth.
Park, ogrody, Boston Common.
Pomnik poświęcony ofiarom Holocaustu.
Numery tych, którzy zginęli.
Najstarszy lub drugi najstarszy pub w Stanach z 1795 roku.
Cdn.