Menu
Podróże

Muzeum Ruchomego Obrazu w Nowym Jorku i kolacja filipińska

W piątek Soe wziął wolne w pracy, żebyśmy mogli pojechać nad ocean, ale niestety od rana padał deszcz. Pominęliśmy śniadanie i w porze obiadowej pojechaliśmy na kanapki do Bite w East Village. Podzieliliśmy się prasowaną panini z tuńczykiem, oliwkami, jalapenos, pomidorami, czerwoną cebulą i marokańskim sosem.
Później umówliśmy się z koleżanką Soe na Queens, w Muzeum of the Moving Image. Czekając na nią rozejrzeliśmy się po tamtejszej księgarni, która była świetna, tak jak większość księgarni w tutejszych muzeach.


Muzeum poświęcone było sztuce filmowej, telewizyjnej, mediom cyfrowym, edycji, dźwięku. Poza sztuką fotografii to dla mnie chyba najbardziej interesująca tematyka, jeśli chodzi o muzea.

Znajduje się tam dużo interaktywnych rzeczy, z których korzystać mogą nie tylko dzieci, ale też dorośli. Ta skacząca w lewym górnym rogu, to ja.
W jednym pomieszczeniu można było pobawić się w dubbing. Wybiera się jedną z sześciu dostępnych scen filmowych i podkłada głos pod bohatera, a później ogląda całość. Lubię wygłupiać się mówiąc na różne sposoby/ z akcentami/ zmieniać ton głosu, albo wydawać dziwne dźwięku, więc miałam w związku z tym dużą radochę.
Podobne zdjęcie dodawałam już na blogowego Facebooka. Jedno piętro muzeum poświęcone było konkretnym filmom, m.in. Amelii.
Kosmetyki, z których korzystały aktorki podczas kręcenia filmu Sex And The City. Lewy dolny róg należał do Carrie, ale więcej nie pamiętam.
Maski też robiły wrażenie, zwłaszcza kiedy trafiłam na te, wykonane przez Ricka Bakera, geniusza w temacie charakteryzacji filmowej. W samolocie do Stanów czytałam akurat z nim wywiad w Wysokich Obcasach (nr 27, sob 7.07 str. 36). Pani Doubtfire nie należała do jego masek, ale resztę sfotografowałam chyba tylko iPhonem.
Muzeum uznałam za jedno z najfajniejszych w jakich byłam. W piątki między 16-20 wstęp jest wolny, więc polecam, jeśli będziecie w NYC.
Z Astorii pojechaliśmy do Long Island City, części Qeens blisko East River, gdzie byliśmy umówieni ze znajomymi Soe ( jego grupą od biegania) na filipińską kolację, mniam!
Nie mogłam się doczekać tego wieczoru, bo filipińskiego jedzenia nie miałam w ustach od powrotu z Filipin. Na kolacji było 11 osób, każdy zamówił jedno danie i wymienialiśmy się, żeby spróbować wszystkiego. Świetny sposób, żeby nie wydając dużo pieniędzy, spróbować wielu dań.
Przystawki w postaci filipińskich sajgonek, naleśników z warzywami i sosem orzechowym, a powyżej chicharron, smażona skóra wieprzowa, która smakuje jak prażynki. Pamiętam, że jak ostatnim razem chicharron pojawił się na blogu w czasach mojego mieszkania w San Francisco, to nie byliście zachwyceni;). Według mnie, jeśli ktoś nie widzi nic obrzydliwego w jedzeniu pieczonego kurczaka razem z chrupiącą skórką, tu w tym przypadku też raczej nie powinien się dziwić;).
Na stole najwięej było wieprzowiny, bo razem z kurczakiem to najczęściej spotykane mięso tej kuchni.


Tilapia zapiekana w liściu bananowca.

Zamówiłam Laing, liście taro z krewetkami i mlekiem kokosowym. Zaintrygowały mnie te liście taro, bo do tej pory znałam taro przede wszystkim z deserów.

Smażone kawałki wieprzowiny podawane z octem zmieszanym z sosem sojowym.
Adobo chicken, czyli najbardziej popularne filipińskie danie było na stole najbardziej przeciętne. Na Filipinach jadłam znacznie smaczniejsze, a to nie zrobiło na mnie wrażenia.
Grillowany łosoś z sosem, który nie pamiętam czym dokładnie był.


Wszystko popijałam ulubioną wodą kokosową z kawałkami młodego kokosa, którą mogłabym pić do każdego posiłku. Na deser zamówiliśmy z Soe deser halo halo. Pewnie pamiętacie go z postów z Filipin, bo zachwycałam się nim nie raz. Kolacja była znakomita, ale akurat halo halo było średnie. Soe przyznał, że nawet w innym miejscu w Nowym Jorku jadł dużo lepsze. Pewnie przed wyjazdem będę musiała się tam wybrać. Tak czy inaczej, to był bardzo smaczny wieczór!