Inspiracją do powstania tego wpisu było podsumowanie roku, ale tak naprawdę od dłuższego czasu czułam, że jestem Wam winna szczery tekst. Zwłaszcza, że ostatni z tej kategorii powstał w fazie przejściowej i wymagał kontynuacji. Piszę więc jak radzę sobie na etacie, ile nauczyłam się przez ostatnie dwa lata i czy pomimo tego, że nie żyję z pasji czuję się szczęśliwa.
Co chciałabym robić w życiu?
To pytanie było źródłem moich największych frustracji ostatnich kilkunastu lat. Spędziłam mnóstwo czasu katując się nim – pewnie jakby podliczyć, to jakąś 1/3 życia mojego życia. Odpowiedzi nie miałam.
Owszem, powtarzałam, że marzyło mi się robienie w życiu czegoś związanego z podróżami, jedzeniem i fotografią, ale nigdy nie wiedziałam co dokładnie. Robiłam sporo w tym kierunku, ale nigdy nie na tyle dużo, żeby wyraźnie wychodzić poza swoją strefę komfortu. Liczyłam, że może coś wyniknie w końcu samo z siebie. Tylko, że szczęściu trzeba dopomóc, i to tak porządnie. A ja nie wiedziałam jak i w którą stronę, nie miałam przy tym wiary we własne możliwości i bardzo się z tym wszystkim psychicznie męczyłam.
Dzisiaj dałabym sobie radę, że jeżeli nie zna się odpowiedzi na pytanie na tytułowe pytanie, to najlepiej wcale go sobie nie zadawać. Po prostu robić różne rzeczy, aż trafi się na coś, co przynosi psychiczny spokój i sprawia wystarczającą przyjemność. To wystarczy, reszta się ułoży. Nie każdy musi wiedzieć co chciałby w życiu robić, można być szczęśliwym bez tego.
Marzenie o pracy na własny rachunek
Przez większość dorosłego życia byłam niemalże pewna, że nie ma pracy, którą mogłabym polubić. Wszystkie moje zawodowe doświadczenia były tak słabe, że nie za bardzo miałam na czym oprzeć nadzieję, że może być inaczej. Wydawało mi się, że jedyną drogą będzie stworzenie sobie samemu pracy, czyli założenie własnej działalności.
Zawsze patrzyłam z zazdrością na ludzi w podobnym wieku do mnie, którzy mieli swoje firmy. Tym bardziej, kiedy komuś udawało się żyć w/z podróży . Porównywałam się i czułam się gorsza, bo oni potrafią, a ja nie. Z jednej strony czułam, że ze swoim doświadczeniem powinnam móc sobie poradzić, a z drugiej nie wiedziałam jak się za to zabrać, ani nawet nie wierzyłam, że mogłoby mi się udać.
W końcu tak się złożyło, że w 2018 przyszedł moment, w którym byłam o krok od ruszenia z własnym biznesem związanym z fotografią. Próbowałam znaleźć pierwszych klientów, ale nie wychodziło. Nie miałam żadnych alternatywnych dochodów, żeby zdjąć z siebie największą część presji na suckes. Zniechęciłam się więc bardzo szybko. Któregoś dnia po prostu odpuściłam i zaczęłam zaczęłam szukać zwykłej pracy.
Lekcja własnej działalności
Rok od rozpoczęcia pracy na etacie myślę sobie, że póki co tak naprawdę nigdy własnej działalności nie chciałam. Owszem, świeciły mi się oczy na niektóre zalety tego stylu życia, ale nigdy nie byłam gotowa na włożenie tony wysiłku, ani na nawet na ten sposób pracy. Bycie swoim szefem, ilość odpowiedzialności, ciągła gotowość do rozwiązywania problemów, motywowanie się do zadań. To nie dla mnie. Wysoka produktywność? Ha ha. A może działanie na szybkich obrotach w dużym stresie? Nope, luz jest wyznacznikiem tempa mojego życia.
Poza tym za bardzo cenię sobie czas wolny, spokój i zdrowy styl życia, żebym chciała poświęcić to dla sukcesów w pracy. Przyznaję, że pod względem zawodowym mam też wyjątkowo małą strefę komfortu, z której po prostu bardzo nie lubię wychodzić.
Nie wątpię, że na dłuższą metę można prowadzić własną działalność w komfortowy dla siebie sposób. Że nie musi ona oznaczać prowadzenia firmy z setką pracowników. Jednak dojście nawet poziomu utrzymywania się na satysfakcjonującym poziomie wciąż wymaga cech i umiejętności, których czuję, że nie posiadam.
Z ulgą mogę przyznać, że wyleczyłam się z zazdroszczenia ludziom pracy na własny rachunek. Co więcej doceniam, kiedy innym się udaje, ale sama cieszę się, że nie jestem w ich butach. Obserwuję tych, którzy żyją z podróżowania dzięki internetowym działalnościom i nie wytwarzam sobie w głowie idealistycznych obrazków o bezkresnej wolności, pasji i ciągłej satysfakcji z pracy. Zdaję sobie sprawę jak to wszystko wygląda od kuchni i wiem, że sama bym tego nie chciała. Nie musieć przejmować się lajkami, zasięgami, wyświetleniami strony, to komfort, który bardzo doceniam.
Przez wiele miesięcy po niewypalonym pomyśle, postrzegałam próbę założenia własnej działalności jako dużą porażkę i kompletną stratę czasu. Dzisiaj przynajmniej wiem, że to doświadczenie dało mi bardzo wartościową lekcję o sobie samej.
Przereklamowany temat pasji
Internet lubi wmawiać nam, że powinniśmy kochać to co robimy na co dzień. W końcu spędzamy w pracy większą część swojego życia. Nie wątpię, że są ludzie, którzy dają się tym pomysłem zainspirować i zmieniają swoje życie na lepsze. Myślę jednak, że ogółem to hasło wytwarza więcej frustracji niż entuzjazmu.
To po części kapitalistyczne założenie – wykorzystywać swoje zainteresowania i talenty nie dla przyjemności, ale do zarabiania. Podobnie ze złudnym postrzeganiem pracy-pasji, jako zajęcia tak bardzo ciekawego, że tak naprawdę nie powinniśmy nawet chcieć od niego odpoczywać.
– Żyje z podróżowania i narzeka, że pracuje 12h dziennie? Nie do wiary… – bardzo łatwo być ocenionym w ten sposób i skończyć jako pracoholik, nawet jeżeli z pozoru zajęcie brzmi jak marzenie. Jak pięknie by nie było, koniec końców, to wciąż praca.
Inna sprawa, większość z nas wcale nie jest w sytuacji, w której może pozwolić sobie na stworzenie z pracy pasji. Bo nie ma pasji, predyspozycji, umiejętności czy w głębi duszy nawet ochoty do tego dążyć. Słyszymy za to, że powinniśmy chcieć. Że to definiuje naszą wartość, że inaczej nasze życie nie będzie pełne i satysfakcjonujące. Dałam sobie to wmówić na długi, długi czas.
Zdanie sobie sprawy, że cała ta idea nie jest tak do końca wspólna z tym kim jestem/ moim podejściem do życia/ światopoglądem, była kolejną furtką do zrozumienia ważnych rzeczy na swój temat.
Dzisiaj mam pracę, która nie jest moją pasją, w której jestem szeregowym, niczym nie wyróżniającym się pracownikiem, a czuję się ze sobą tak dobrze, jak nigdy wcześniej.
Stabilność i rutyna
Pewnie możecie sobie wyobrazić, że rutyna to słowo, na które jeszcze do niedawna mnie wzdrygało. Każdy dzień wyglądający podobnie? Życie od weekendu do weekendu? Mało co mnie tak przerażało. Do tego praca w biurze – najnudniejsze co można sobie wyobrazić.
Pierwsze tygodnie w pracy nie były łatwe. Z jednej strony parujący mózg od informacji do przyswojenia, z drugiej towarzyszące uczucie, że siebie zawiodłam. Miałam robić coś ciekawego w życiu, a pracuję dla dużej firmy.
Z każdym kolejnym tygodniem było jednak łatwiej. Czułam się coraz pewniej na swoim stanowisku, oswoiłam z niemieckim, ludzie byli w porządku. Na horyzoncie pojawiało się coraz więcej zalet samej pracy, jakoś zgrabnie łączyła ważne dla mnie elementy. Zaczęłam myśleć, że wcale nie jest TAK ŹLE jak sobie tę pracę wyobrażałam, żeby w końcu śmiało stwierdzić “Wow, lubię swoje życie”.
Idę do pracy, wykonuję jakieś zadania, ale nie ma większego znaczenia jak dużo uda mi się zrobić. Już samo pójście do pracy jest podjęciem wyzwania. Po którym mogę wrócić do domu i mieć poczucie, że zasłużyłam na wypoczynek. A z końcem każdego miesiąca przychodzi pensja. Brak wyrzutów sumienia, że kolejny dzień przeleciał między palcami. Że znowu nie udało mi się zrobić wielu rzeczy, że nie mam ubezpieczenia i w ogóle co będzie z moim życiem za rok?
Po takim rollercoasterze jaki miałam ostatnią dekadę, to naprawdę miła odmiana. Mam po prostu spokój w głowie.
Nie taka trudna ścieżka
Wiecie co jest śmieszne? Całe życie wydawało mi się, że to co robię teraz, to najtrudniejsza życiowa ścieżka! Kilka miesięcy temu doszło do mnie, że to najłatwiejszy sposób na życie.
Nie bez powodu znakomita większość ludzi ją obiera. I oczywiście, że nie uszczęśliwia wszystkich, bo każdy jest inny. Mamy inne wyobrażenia na temat stylu życia, czasu wolnego, różne cele zawodowe, finansowe, wizje tego, co chcielibyśmy osiągnąć itd.
Mnie obecny sposób na życie bardzo odpowiada. Nie jestem w stanie przewidzieć czy na zawsze i co będę chciała robić za 3, 5 czy 10 lat. Nie mam jednak potrzeby zastanawiania się nad tym głębiej. Nie czuję też ukłucia żalu (choć do niedawna tak było!), kiedy pomyślę sobie, że nie będę robić zawodowo rzeczy wielkich. Ciekawych, nietypowych, autentycznie przydatnych – takich, które podziwiają inni. Będzie jak ma być, może do emerytury zawodowo bardzo przeciętnie. A jeżeli przyszłość zaskoczy, to tym lepiej.
A co dalej, Ula?
Zauważyłam pewną regułę, kiedy spotykam starych znajomych, którzy znają mnie przede wszystkim jako szaloną dziewczynę w podróży. Kiedy opowiadam im gdzie pracuję, widzę w nich oczekiwanie na ekscytujące plany na przyszłość. Czasem pytają wprost, co planuję dalej. Tak jakby to, co robię obecnie było tylko fazą przejściową. W końcu miałam taki ciekawy styl życia, na pewno planuję kolejną podróż albo mam w zanadrzu jakiś super pomysł na życie?! Nie mam. Może to źle dla samorozwoju, ale dobrze dla mojego samopoczucia. Zacznę się zastanawiać co dalej, jak poczuję, że czas na zmianę.
5 lat później
Mój największy powód do bycia wdzięczną za 2019 to fakt, że mam za sobą najbardziej stabilny psychicznie rok w historii. Czuję też, że przez ostatnie dwa lata zrozumiałam i nauczyłam się o sobie więcej niż czasem człowiek uczy się przez 10 x tyle czasu.
Kilka dni temu trafiłam na najsmutniejszego posta na tym blogu, napisanego w wyjątkowo trudnym psychicznie dla mnie czasie. Przeczytałam go po raz pierwszy od publikacji, a kiedy dotarłam do końcówki rozpłakałam się.
“Po opublikowaniu posta pewnie nie będę mogła na niego spojrzeć, mam tak przy wszystkich poważniejszych, ale niech sobie będzie. A nuż za rok, dwa czy pięć lat będę mogła do niego wrócić i przeczytać go z zupełnie innego miejsca.
Ale zaraz, czy to w ogóle możliwe, że dożyję takiego dnia?
Nie znam życia, w którym nie byłoby studiów do skończenia.”
Wracam do tego tekstu po pięciu latach, z zupełnie innego miejsca…
Krótka, ale emocjonalnie intensywna podróż w czasie.
Utwierdziło to mnie w przekonaniu, że pisanie o ciężkich doświadczeniach wtedy, kiedy się dzieją, ma dużą wartość. Nawet jeżeli to jest dokładnie ten czas, kiedy jest się najbardziej obnażonym i narażonym na ocenę.
Kiedy szczególnie wątpi się, czy dzielenie się negatywnymi przeżyciami ma sens. Bo wszyscy wolimy historie z happy endem, a o porażkach najlepiej czyta się po odniesieniu sukcesu.
Wierzę, że czasem trzeba inaczej i że warto. Spojrzenie na trudny okres z zupełnie innej perspektywy, a nie tylko powrót do niego myślami, jest poruszającym doświadczeniem.
Wzruszająco było też zajrzeć do Waszych komentarzy, przeczytać je raz jeszcze i pomyśleć – mieli rację, kurczę.