Na samym początku muszę podziękować Wam za odzew odnośnie mojej podróży do Namibii. Łącznie z Facebookiem napisaliście prawie 200 komentarzy z gratulacjami, nie ukrywając jak bardzo się cieszycie moim wyjazdem. To niesamowite! Czytałam wszystko z szerokim uśmiechem na twarzy i niedowierzaniem jacy serdecznie jesteście. Ani jednego negatywnego komentarza! W ogóle ostatnio chyba wyjątkowo nikomu nie podpadam, bo już dawno nie przeczytałam pod postem, że jestem brzydka, gruba i głupia, oby tak dalej haha.
Najlepsze, że pod takimi postami zawsze pojawia się komentarz od kogoś, kto czyta tego bloga od kilku lat, a nigdy wcześniej nie skomentował żadnego posta. Jestem ciekawa ile takich osób jeszcze pozostało… Nie czujcie się jednak zobowiązani do ujawnienia w tym momencie, możecie jeszcze poczekać parę lat.
Drugi dzień w Melace wiązał się ze sporym problemem- jak w krótkim czasie zjeść jak najwięcej i przy okazji nie pęknąć? Miałam do spróbowania i odwiedzenia kilka miejsc, które polecił mi Celvin i musiałam zmieścić to wszystko w żołądku w ciągu kilku godzin. Poniższe zdjęcia pokazują, że faktycznie pochłonęłam niezłe ilości jedzenia, ale co jest najzabawniejsze? Kiedy wydawało mi się, że przytycie podczas tej podróży jest nieuniknione, po powrocie okazało się, że schudłam! Przemilczę fakt, że w Anglii jem połowę lub 1/3 tego, co jadłam w Azji, ale cóż, najwyraźniej podróżowanie sprzyja utrzymaniu dobrej figury i to jest najlepszy powód dlaczego powinnam być w niej nieprzerwanie!
A teraz o kurczaku Hainan, daniu zasługującym nawet na osobnego posta.
Obojętnie jak nudno wygląda to, co zobaczycie na pierwszym zdjęciu, zapewniam Was, że smak tego dania daleki jest od nijakości. Kurczak gotowany w bulionie oraz ryż gotowany w podobny sposób, uformowany w kulki. Częściej jednak spotkacie się z mięsem rozłożonym na porcji ryżu.
Kurczak Hainan znany też po prostu jako Chicken rice dotarł do Malezji i Singapuru z Chin, dzięki osadnikom z prowincji Hainan i na dobre zadomowiło się w tradycyjnej kuchni obu państw.
Teraz zastanawiacie się pewnie jak dobre może to być danie, skoro próbowaliście zarówno gotowanego kurczaka jak i ryżu i zdecydowanie nie było to najlepsze, co jedliście w swoim życiu. Jeżeli powiedzenie “nie oceniaj książki po okładce” jest prawdziwe, to w tym momencie nie mogę znaleźć trafniejszego.
Wszystko sprowadza się do przepisu, metody gotowania i chociaż nie jest to tak naprawdę nic wymyślnego, wiem, że gdybym spróbowała zrobić to danie w domu, nie ma szans, że wyszłoby podobnie. Ryż jest przyjemnie klejący, chociaż nie chodzi o odmianę- sticky rice, bo w przepisie używa się ryżu jaśminowego. Kurczaka serwuje się często ze świeżym ogórkiem, a do tego wszystkiego podaje się sos chili. Jego ostry smak idealnie współgra z łagodną resztą.
Pamiętam jak o kurczaku Hainan opowiadał mi kolega w NYC i chociaż podkreślał, że danie wygląda banalnie, w smaku jest zupełnie inne. Wierzyłam mu, ale mając świadomość, że mimo wszystko jest to gotowany kurczak z ryżem, nie wyobrażałam sobie za wiele i stąd chyba szok, który przeżyłam przy pierwszym kęsie. Dodatkowe znaczenie może mieć też to, że jadłam w Kedai Kopi Chung Wah, miejscu, przed którym w weekendy zazwyczaj ustawiają się kolejki, a przychodząc tam o 14, można być odesłanym z kwitkiem, bo wraz ze sprzedaniem ostatniej porcji kurczaka, lokal zostaje zamknięty.
Co za szczęście, że wybrałam się tam z rana!
Wierzcie mi lub nie, ale danie bardzo dobrze nadaje się na śniadanie, jest pożywne i łagodne (no może pomijając ostry sos).
Restaurację łatwo znaleźć, bo znajduje się przy głównej ulicy starego miasta.
Świetnie spacerowało się uliczkami starego miasta, chociaż jeszcze lepiej byłoby, gdyby ruch dla samochodów został tam całkowicie zamknięty.
Moim drugim śniadaniem było roti canai, po nasi lemak chyba najpopularniejsze malezyjskie śniadanie. To pochodzący z południowych Indii rodzaj naleśnika/placka, który robi się z mąki, jajek, tłuszczu i wody, później ugniata i rozciąga ciasto, aż będzie półprzezroczyste. Następnie składa się je i smaży.
Niekoniecznie w Indiach, za to w Malezji można spotkać się z roti z dodatkami jak np. jajka, ser, kurczak, wariacje na słodko i wiele innych.
Roti canai serwuje się zazwyczaj z sosem curry, w którym macza się placek. Danie kosztowało ok 1,50zł i całe szczęście, że była to niewielka porcja, bo miałam więcej miejsca w brzuchu na kolejne pyszności.
Po małym spacerze postanowiłam znowu spróbować cendol, tym razem z syropem z duriana. Nie jadłam tego owoca w Azji, ale syrop mógł w pewnym sensie podpowiedzieć mi, czy może jednak jestem w stanie polubić duriana.
Część bez syropu była mimo wszystko najlepsza. Chociaż to zaledwie syrop i w smaku nie był tak straszny jak owoc, to i tak pamiętam, że jak na złość odbijał mi się do końca dnia;).
Trafiłam też na mini eklreki nadziewane kremem z duriana, ale akurat skończyła mi się gotówka i musiałam wrócić do hostelu, żeby móc kupić cokolwiek.
Celvin polecił mi zajrzeć także do Donald and Lily’s Corner. Ciężko było znaleźć tą restaurację, ale z pomocą miejscowych udało się. Zamówiłam laksę, żeby porównać z tą, którą jadłam w Cameron Highlands. Była równie pyszna, a może nawet jeszcze lepsza, bo bardziej kremowa.
Melaka zdecydowanie pozostanie w mojej głowie jako miasto z fantastycznym jedzeniem.
Kolejny post będzie już z Singapuru!