Na początku muszę Wam podziękować za reakcję na poprzedniego posta. Nie spodziewałabym się, że wywoła tak pozytywną reakcję i nieskończoną ilość miłych słów. W takich monentach wzruszam się widząc jaka armia czytelników stoi za tym blogiem!
Kilka dni w mieście, kilka dni z dala od cywilizacji – tak mniej wyglądał do tej pory pobyt w Nicaragui. Spotkałam się z Benjaminem i Martinem w Leon, mieście w północnej części kraju, w którym wyjątkowo nie chciało mi się robić zdjęć, chociaż miało naprawdę przyjemny klimat i przypadło mi do gustu bardziej od większości wcześniej odwiedzanych miast Ameryki Centralnej.
Po kilku dniach w Leon wsiedliśmy w chicken bus i pojechaliśmy na północny wschód do Jiquilillo, wioski nad oceanem, gdzie dociera garstka osób, bo atrakcji turystycznych w tych stronach na dobrą sprawę brak, internet jeszcze nie dotarł, a opcje noclegu zamykają się w liczbie dwóch- trzech.
Z polecenia Lonely Planet zatrzymaliśmy się w Rancho Tranquilo. Przewodnik powiedział, że nikt nie opuszcza tego miejsca bez przytulenia Tiny, serdecznej właścicielki ze Stanów. Jak ciepłą jest osobą przekonaliśmy się w ciągu pierwszych pięciu minut pobytu i jeszcze tego samego wieczoru wszyscy zostaliśmy przez Tinę wyściskani. Co prawda ciężko było odróżnić kiedy była pijana, a kiedy nie, ale niezależnie od stanu trzeźwości, była to jedna z najbardziej serdecznych i wyluzowanych kobiet w średnim wieku jakie spotkałam.
Teren Rancho Tranquilo ograniczał się do kilku chatek krytych liścmi palmowymi, łazienki, kuchni i baru – najważniejszej części, gdzie za dnia ledwo toczyło się życie, ale nabierało większego tempa wieczorami. Ciężko powiedzieć na czym mijały nam dni w Jiquilillo, czytanie, leżenie w hamakach, surfing, pływanie, budowanie toru wyścigowego dla krabów (co chwilę przemykały między nogami). Wieczorami wyczekiwaliśmy kolacji, a potem zamawialiśmy Colę w szklanych butelkach i siadaliśmy przy butelce lokalnego rumu, najlepszego na świecie Flor de Caña.

Patricka z Anglii poznaliśmy w hostelu w Leon i zdecydował się dołączyć do naszej wycieczki. Z kolei na miejscu spotkałam Lilly, Australijkę, która miesiąc wcześniej zatrzymała się w Osa Mariposa.










