Na początku planowałam spędzić w Rio pięć dni. Zostałam jeden dzień dłużej, ale w końcu trzeba było ruszyć w kierunku São Paulo. Po drodze chciałam zatrzymać się w niewielkiej miejscowości z czasów kolonialnych, Paraty.
Plany uległy małej modyfikacji, bo kilka dni wystarczyło, żeby nasza fawelowa ekipa zżyła się i nie chciała się rozstawać. Każdy (poza Alexem, bo miał zarezerwowany lot) przedłużył w Rio swój pobyt. Wstępnie myślałam, że miasto opuszczę sama, ale później Hakan wyraził chęć odwiedzenia Paraty, więc wyglądało na to, że wybierzemy się we dwójkę. A we wtorek, dzień przed wyjazdem, Tiago stwierdził, że wypożyczy samochód i pojedziemy wszyscy razem. Laure też była chętna, a ja zachwycona obrotem spraw. W ten sposób zamiast nudnej podróży autobusem, zaliczyliśmy spontaniczny road trip. A jak jest z wycieczkami samochodowymi, wiadomo. Najczęściej zamieniają się w coś niezapomnianego, zwłaszcza kiedy otoczeniem jest Brazylia, a w aucie obok ciebie siedzi trójka świetnych osób, o których istnieniu tydzień wcześniej nie miało się pojęcia.
Tiago sprawdził wcześniej drogę na mapie, Hakan miał GPS w telefonie, a w razie niepewności pytaliśmy o drogę ludzi. Mniej więcej w połowie drogi zatrzymaliśmy się na obiad w Itaguai, kiczowatym i nieciekawym miasteczku.
Połowa drogi wiązała się z jazdą krętymi, górzystysmi drogami, a z lewej strony często ukyzwał się nam ocean. Na drogach było sporo “lężących policjantów”, ale Tiago zazwyczaj zauważał wybrzuszenia w ostatniej chwili, co wiązało się nieoczekiwanymi wyjątkowo mocnymi podrzutami, po których krzyczęliśmy na kierowce albo po prostu się śmialiśmy.
Przerwa w drodze i nasze Suzuki.
Znalazienie zarezerwowanego hostelu zajęło nam trochę czasu, ale po zostawieniu rzeczy poszliśmy na kolację. Restauracja była pełna, więc musieliśmy poczekać trochę na zewnątrz.
Sfiha jest popularną w Brazylii przekąska, która wraz z imigrantami z Libanu i Syrii trafiła najpierw do Sao Paulo, a później zawładnęła żołądki innych części kraju. To rodzaj arabskiej pizzy, płaskiej a czasami w formie nadziewanych ‘rożków’. I w tym właśnie specjalizowała się restauracja którą odwiedziliśmy. Zamówiliśmy kilka sfih z nadzieniami od serowych, przez mięsne, rybne, po warzywne. Pizzy nie można nie kochać, nieważne czy jest włoska czy arabska.
Wyszliśmy około północy. Laure była bardzo zmęczona i zdecydowała, że chce iść spać, więc odprowadziliśmy ją do hostelu, a później wybraliśmy się do baru, który jeden chłopak polecił Tiago jeszcze w Rio. Lokal słynie z dużego wyboru cachaçy.
Poza cachaçą mieli tam też oczywiście inne napoje. Hakan zamówił półlitrową caipirinhe z marakują, a ja zostałam przy piwie. Usiedliśmy na zewnątrz i rozmawialiśmy aż po godzinie drugiej zaczęli zamykać bar.
Był już środek nocy, ale nie do końca chciało nam się wracać do hostelu i poszliśmy na plażę. Niewielka cicha plaża, otoczona lasami i wyspami, z wodą spokojną jak jezioro. Tiago wszedł do wody i dał znać, że woda ma idealną temperaturę. Nie miałam zamiaru zmarnować takiej okazji, odeszłam do nieoświetlonego miejsca, ułożyłam ubrania na kupce i za chwilę sama byłam już w wodzie. Po kilku minutach dołączył też Hakan. Pływaliśmy, rozmawialiśmy, gapiliśmy się w niebo i starając się wyłapać spadające gwiazdy.
W pewnym momencie położyłam na wodzie, z rękami założonymi za głową jak na wygodnym łóżku i przez kilka dobrych minut wpatrywałam się w niebo. Woda była cieplejsza niż powietrze, konstelacja gwiazd inna od znanej mi. – Jestem po drugiej stronie równika. W Brazylii. Jest 28 marca, 4 nad ranem i jestem bezradna wobec poziomu szczęścia jakie mnie wypełnia – myślałam i mówiłam do siebie słysząc swój głos bardziej wewnątrz siebie bo uszy miałam zatopione pod wodą.
Jeżeli chciałam się czegoś pozbyć, to świadomości mijającego czasu, że za chwilę to się skończy i będzie tylko wspomnieniem. Jednym z najlepszych zresztą.
Spędziliśmy w wodzie ponad dwie godziny i chociaż nie byliśmy na dobrą sprawę pijani, z wody wyszliśmy całkowicie trzeźwi. Po 5 uznaliśmy, że czas wracać i przespać kilka godzin przed kolejnym dniem. Powrotnemu spacerowi towarzyszył The Funeral- Band of Horses, podobnie jak innemu późnemu spacerowi, na Filipinach. Chciałam móc kojarzyć ten kawałek również z tą nocą.
W hostelu odpuściłam sobie szukanie piżamy w plecaku, żeby nie robić hałasu i położyłam się spać w mokrych ubraniach. Na chwilę przed zaśnięciem miałam lekkie wyrzuty sumienia, że zostało mi tak mało snu, ale zaraz potem przypomniałam sobie cytat z tytułu posta “No one looks back on their life and remembers the nights they had plenty of sleep”. Po obudzeniu się trzy godziny później moje włosy nadal były wilgotne.
Podzieliliśmy się z Laure opowieściami z minionej nocy, a po śniadaniu poszliśmy na krótki spacer po starym mieście.
Tiago zdecydował, że pojedziemy na plażę kilkanaście kilometrów od Paraty. Wcześniej zatrzymaliśmy się w markecie na małe zakupy.
Wyłoniła się za którymś zakrętem…
W pewnym momencie do brzegu dopłynął rybak na małej łódce podpisanej São Jorge. W środku miał koszyk ryb i wiadro małż.
Spędziłam trochę czasu w wodzie z Laure i Tiago. Dzieliliśmy się wrażeniami jakie zrobiliśmy na sobie w pierwszych minutach poznania, na ile się zmieniły przez te kilka dni. Podsumowywaliśmy wspólnie spędzony tydzień, bo pożegnanie zbliżało się nieubłaganie.
Później popłynęłam do oddalonej o kilkaset metrów od brzegu samotnie wystającą z wody skały. Wdrapałam się na nią, pomachałam reszcie, zobaczyłam jezioro z innej perspektywy, zauważyłam inne plaże. Wyobraziłam jakby to było być uwięzionym na niej na kilka dni…
Kiedy wróciłam na plażę okazało się, że znacznie się zmniejszyła, nadszedł przypływ. Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy w powrotną drogę.
Boisko spełnia swoją rolę tylko w czasie odpływu.
Zgłodnieliśmy, mieliśmy ochotę na rybę, więc Tiago znowu wypytał kilku miejscowych o wskazówki i wybraliśmy jedną z przydrożnych restauracji. Kucharze najwidoczniej nie przejęli się za bardzo zamówieniem, bo na jedzenie czekaliśmy chyba ponad godzinę.
A jak już dotarło, to umieraliśmy z głodu. Menu nie powalało na kolana, ceny wszędzie były dość wysokie, ale zamówiliśmy to, co było w rozsądnej cenie. Ryba smażona w cieście, podana z sosem pomidorowym z krewetkami. Nietypowe połączenie, ale smakowało super. Do tego dostaliśmy miskę czegoś, co było trudne do zidentyfikowania. Wyglądało na sos na bazie manioku, było gęste i na dobrą sprawę bardziej przypominało polentę. W każdym razie smakowało dobrze.
W ramach tańszego i mniej atrakcyjnego dania zamówiliśmy po prostu kalmary smażone w cieście z frytkami. Dodatkowo podano oczywiście mnóstwo ryżu.
Wróciliśmy do Paraty i przed zachodem poszliśmy na ostatni wspólny spacer.
Mieliśmy ochotę na lody w ramach deseru, ale na starym mieście pojawiły się wózi/stoiska z ciastami i po zobaczeniu ich szybko zmieniliśmy zdanie.
Ja wybrałam czekoladowe z kokosem, a reszta ciasto z kremem z marakui.
Przecznicę dalej natrafiliśmy na następny wózek, byłam ciekawa innych smaków, a Laure nie opierała się drugiej rundzie.
Ciasto z manioku (z lewej), z kolei drugie było na bazie mleka skondensowanego, sera z odrobiną kokosa, a konsystencja i smak przypominały trochę budyń z żelatyną. Oba wspaniałe, dokładnie takie jak lubię! W przypadku pierwszego moje serce skradła chrupiąca skórka, jeszcze lepsza niż ta, którą lubię podgryzać w upieczonym, jeszcze ciepłym chlebku bananowym.
Kiedy Laure i Tiago zapakowali rzeczy do samochodu i byli gotowi do drogi, jedyne na co było mnie stać, to płacz. Tak bardzo nie chciałam, żeby to był koniec wspólnych przygód…
Razem z Hakanem mieliśmy na drugi dzień wyruszyć do Sao Paulo, a Laure i Tiago musieli wracać do Rio bo 2 i 3 dni później mieli loty powrotne do Europy. Tego wieczoru czułam wewątrz paskudną pustkę, która aż prosiła się o zastąpienie solidnym zmęczeniem fizycznym. Miałam jednak do załatwienia kilka spraw, więc poszłam normalnie spać, a na drugi dzień obudziłam się w trochę lepszym nastroju.
Achh te pożegnania…już tyle mam ich za sobą, a jeszcze tyle przede mną…
W kolejnym poście zdjęcia z samego miasteczka Paraty.