Moja poranna rutyna zmieniła się odkąd kupiłam deskę. Nie wstaję o 7:30, nie idę biegać i ćwiczyć na plaży. Wstaję o 6, zakładam strój, przez ramię przerzucam ręcznik, biorę deskę i boso idę na plażę. Chciałabym powiedzieć, że jest wtedy chłodno, a kąpiel w oceanie nie jest przyjemna, ale to nieprawda. Tutaj uczucie zimna nie istnieje.
La Punta, to popularna lokalna miejscówka do surfowania 10min spacerem ode mnie, ale tamtejsze fale regularnie przybierają rozmiar dobry tylko dla tych, którzy naprawdę wiedzą co robią. Dzień wcześniej sprawdzam więc warunki pogodowe i wiem czy jest sens brać ze sobą deskę, czy lepiej będzie pójść popatrzeć. Wczorajsze i dzisiejsze ponad dwumetrowe fale to okazja to podziwiania innych. Spakowałam więc śniadanie, usiadłam na ręczniku i zajadałam się owsianką jak popcornem przed ekranem telewizora.
O 7:45 jechałam już collectivo na inną plażę z falami lepszymi dla mojego poziomu. W wodzie czuję się prawie tak swobodnie jak na lądzie, dlatego zastanawiam się czy to surfing jest tak uzależniający czy raczej kwestia robienia czegoś, o czym zawsze się marzyło, dryg do sportu i duża chęć nauki. Pewnie wszystko naraz. Spędzam więc w wodzie po 4-5h, przekraczając granice rozsądku na tyle, że kremy z wysokim filtrem przestają działać, zaliczam pierwsze porządne poparzenie słoneczne, a wieczorami miewam halucynacje od nadmiaru słońca albo światłowstręt. Nie zniechęca też rozlew krwi co drugi dzień, siniaki, otarcia i ból, kiedy to wszystko przypomina o sobie w słonej wodzie. Ale to wszystko chowa się satysfakcją z progresu, z wytrzymałości i z samego faktu, że mam czas leżeć na wodzie i czekać na tą odpowiednią falę. Bo surfing jest dla ludzi, którzy nie mają planów.
Written by
Ula
Dzieciaki w drodze do szkoły.