Nasz ogród przewijał się gdzieś na blogu w pierwszym roku jego prowadzenia, ale chyba nigdy nie poświęciłam mu całego posta. Po dwóch latach poza domem jeszcze bardziej go doceniłam.
W dobie mody na wszystko co organiczne, mieszkańcy San Francisco i Nowego Jorku nie wyobrażają sobie życia bez segregacji śmieci, targi z ekologicznymi produktami przyciągają tłumy, ludzie uprawiają ogrody na dachach budynków, a najlepsze restauracje to oczywiście te, korzystające z lokalnych składników.
W moim domu, raczej nieświadomie i bez względu na modę na fast food czy slow food, większa część
warzyw i owoców w sezonie wiosna-jesień zawsze pochodziła z ogrodu.
Pasją i sposobem na życie mojego dziadka było ogrodnictwo. Po jego śmierci z pobliskiego bloku przeprowadziliśmy do rodzinnego domu mojej mamy. Przez tych kilkanaście lat ogórd bardzo się zmienił. Wyburzyliśmy część szklarni, gołą ziemię zastąpiły trawniki, krzewy, zrobiło się bardzej zielono, pojawiło się wiele egzotycznych roślin.
Wygląd ogrodu to zasługa pracy moich rodziców, którzy od wiosny do jesieni poświęcają mu bardzo dużo czasu. Mój brat kiedy tylko jest w domu też pomaga i dogląda swoich roślin.
Wszystko byłoby podwójnie piękne, gdyby nie to, że nasz ogród otaczają trzy dziesięciopiętrowe wieżowce. O tym, że Polacy nie grzeszą poziomem kultury mogłam się przez lata przekonywać bez wychodzenia z domu. Po co wyrzucać śmieci do śmietnika, kiedy można przez okno? W naszym ogrodzie lądowało już chyba wszystko, łącznie z prezerwatywami czy zepsutym jedzeniem, które później znajdował mój pies, albo puszki, o które rozcinał sobię łapę. Była nawet pralka i telewizor, które najwyraźniej Mikołaj zrzucił nam z siódmego piętra do ogrodu w Wigilię.
Szklarnia z kolei czasami zapewniała okolicznym mieszkańcom rozrywkę w postaci rzucania w nią bateriami i wybijania szyb. Mogłabym jeszcze kontynuować o kradzieżach, włamaniach, zniszczeniach, ale w tym miejscu zakończę i wrócę do przyjemniejszego tematu.
Dwa tygodnie, które spędziłam w Polsce były piękne pod względem pogody, przez co dłużej mogłam cieszyć się domowymi warzywami, ziołami i owocami. Ilość pomidorów w tym roku zaskoczyła wszystkich, a ja każdego dnia zjadałam ich ogromną ilość zmieszanych z bazylią i polanych oliwą z oliwek…mmm…
Jak co roku mama przygotowywała zapasy na zimę w postaci dżemów i soków owocowych, kiszonych ogórków, cukinii i grzybów w occie, przecierów pomidorowych, pesto i innych. Część ziół również wysuszyła, a niektóre warzywa i owoce zamroziła.
Zbliża się listopad, robi się zimno i teraz już wszystkie rośliny wracają do szklarni.
Przeczekają tam zimę, a późną wiosną znowu będą się cieszyć się wyższymi temperaturami.
Po lewej część szklarni w której zazwyczaj rośnie sałata i rukola. Po prawej kalarepa.
Tydzień temu tata łatał wszystkie dziury w szklarni, żeby zdążyć przed mrozami.
Papryczki chili.
Kolendra.
Pomidory malinowe, pelati i koktailowe, a po prawej truskawki, które podobno w tym roku nie dopisały.
Mieszkając poza domem marzę czasem o doniczce świeżej bazylii, a latem w ogrodzie nie nadążamy ze zjadaniem jej… Na zdjęciu klasyczna i czerwona.
Czaruś ma dziwne upodobania i lubi w kilka sekund wdrapywać się po ubraniach i siadać nam na ramionach;).
Dynie oznaczają pyszne pumpkin pies w wykonaniu mojej mamy. W listopadzie będę w domu, więc mam nadzieję, że się załapię!