To był długi dzień…
Rankiem piątego dnia pożegnaliśmy Huacachinę i ruszyliśmy z powrotem na północ, docierając do Paracas.
Mieliśmy trochę czasu do wycieczki na Islas Ballestas, więc przeszliśmy się po okolicznych sklepach. Kanpka z awokado to coś dla mnie, choć wcześniej nie widziałam w sprzedaży bułki z samym awokado;). Drugi rodzaj kanapki był z mięsem i słodkim ziemniakiem, ale nie skusiłam się na żadną z nich.
Stoisko z pamiątkami.
A to szczeniak rasy nagiego psa peruwiańskiego, który pojawił się w poprzednich postach.
W końcu postanowiliśmy coś przekąsić.
Kanapka z rybą i marynowaną cebulą.
I moja smażona juka z pikantnym sosem.
A to już w drodze na Islas Ballestas, choć najpierw zatrzymaliśmy się przy Candelabro de Paracas.
Kandelabr narysowany został podobno 200 lat p.n.e. Są różne teorie na temat jego powstania, ale to pewnie pozostanie tajemnicą na zawsze. Wysoki na 200 metrów, z kolei rozpiętość ramion nie przekracza 80 metrów. Głębokość dochodzi nawet do 60 cm. Znak jest zachowany w tak dobrym stanie, ponieważ nie pada tam deszcz, a wiatr nie zawiera piasku lub kurzu, który jest cięższy ze względu na sól morską co utrudnia przemieszczanie i zasypywanie Kandelabru.
A to już Islas Ballestas.
Ta niezliczona ilość ptaków aż wtapia się w skały, przez co nie widać ich tak dokładnie. Żyją tu m.in. flamingi, pelikany, mewy, głuptaki i inne.
Guano, czyli ptasie odchody, które czuć w powietrzu. Oświadczyłam Timo, że mi ten zapach przypomina zapach jednego z polskich dań- krokietów z kapustą i grzybami ;D.
Plaża pełna lwów morskich, skąd dochodził jeden wielki hałas przekrzykujących się zwierząt.
Niektóre wylegiwały się na skałach.
Czasami można też zobaczyć delfiny, choć my nie mieliśmy akurat tyle szczęścia. Widzieliśmy natomiast pingwiny i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że po raz pierwszy widziałam je w ich naturalnym środowisku, a nie np. w zoo.
Kiedy dopłynęliśmy do brzegu była już pora lunchu, więc zdecydowaliśmy się coś zjeść, przed wyruszeniem w dalszą podróż. To peruwiański popcorn, który podają wszędzie, zanim jeszcze zdąży się cokolwiek zamówić. Pierwszy raz spotkałam się z kukurydzą w takiej postaci i bardzo polubiłam ten popcorn, choć nie jest lepszy od tradycyjnego.
Tim zamówił Leche de Tigre, co jest sokiem z limonki, w której marynuje się ceviche, czyli surową rybę. Były w nim kawałki ryby, a na wierzchu kolendra i bardzo mi ten napój smakował.A
A to moja marna kanpka, ale z lokalnym serem;). Szkoda mi było miejsca w brzuchu na ten nudny, tostowy chleb, więc zjadłam tylko jedną kromkę, a z drugiej zrobiłam Timowi kanapkę z Leche de Tigre:).
Nasza pierwsza kokainowa herbata, choć smakuje podobnie do zielonej.
A to już w Pisco, dokąd musieliśmy dojechać taxi, żeby się przesiąść na autobus.
Centrum….Miasto wygląda nieciekawie, jak zresztą zdecydowana większość peruwiańskich miast, ale na obronę Pisco muszę powiedzieć, że było tu poważne trzęsienie ziemi w 2007 roku, po którym zostało zniszczonych 70% domów.
Taki “mały” kontrast… Po jednej stronie nowy i ładny budynek banku, po drugiej ruiny.
Na początku w busie było tyle miejsca…
…ale z czasem przestrzeń się skurczyła;).
W miejscowości Imperial zauważyliśmy targ i postanowiliśmy tam wysiąść.
Motor taxi.
Nie wiem czym był ten magiczny napój.
Sery.
Tim dowiadywał się co za sosy były w tych miskach.
Lekko skrępowane panie.
Chyba nigdy nie widziałam bardziej obleśnego mięsa w sprzedaży. Muchy w tym upale składały jaja (tzn. domyślam się, żeby nie było, że widziałam) gdzie popadnie.
Lodziarz.
Wózek z jajkami, ale nie wiem czy przepiórcze, czy jeszcze inne.
Zapakowaliśmy się do busa i byliśmy gotowi do dalszej drogi.
Lunahuana była tego ostatnim przystankiem.
Używając w USA suszarki już zapomniałam jak to jest suszyć ubrania na sznurku;).
Mniej więcej tak wyglądały wszystkie peruwiańskie miasta/wioski przez które przejeżdżaliśmy…
W busie zrobiło się na tyle ciasno, że dwie osoby siedziały na dostawianym taborecie.
Hostel polecany przez Lonely Planet, noc w dwuosobowym pokoju 15zł/os. Pomijam, że był nieciekawy, bo takiej cenie można wiele wybaczyć;).
Pokój przypominał celę więzienną, bo nie było w nim okna pomijając to wychodzące na korytarz;).
Główny plac w Lunahuanie.
Batmobile. Widziałam kilka takich i widocznie znak Batmana miał przyciągać klientów.
Trochę wyróżniający się z tłumu Tim, w kolejce po picarones.
Wspaniałe uliczne jedzenie. Aż miło było popatrzeć jak tej pani sprawnie szło lepienie pączków.
Zastanawiałam się, czy spośród pamiątek które te kobiety miały w koszykach, udaje im się sprzedać choćby jedną dziennie, zwłaszcza że konkurencja była spora, a turystów niewiele.
Obok rozstawiano kolejne stanowisko, ale już nie tak ciekawe jak to z pączkami.
Peruwiańskie pączki picarones z syropem. Porcja za złotówkę i niebo w gębie!
Ten region słynie z uprawy winorośli, co widać było zarówno po drodze jak i w samej Lunahuanie.
Była to niedziela palmowa i zaraz po przyjeździe trafiliśmy na idącą przez miasto małą procesję.
Po zachodzie słońca. W dole rzeka Canete.
Inca Kola, oczywiście…
Ten sklep wyglądał jak z XIX wieku.
W porze kolacji kilka razy przeszliśmy się główną ulicą, żeby wybrać restaurację, gdzie spróbujemy czegoś smacznego (i przy okazji obudzimy się następnego dnia). Wylądowaliśmy tu, gdzie dziadek oglądał TV, wnuczek wycierał szmatą stoły…
….a synowa odkurzała rodzinną porcelanę;). Kuchnia była za ścianą z obrazem, a reszta domu chyba w głębi;).
Zamówiłam pstrąga z lokalnej rzeki z marynowaną cebulą i ryżem.
Tim spodziewał się czegoś innego, ale dostał makaron z kawałkiem wieprzowiny, juką i sosem warzywnym. Oba dania były dobre, a klimat restauracji super;).