Wsiadłam do busa, przywitałam się z dwójką chłopaków i zajęłam miejsce. Kierowca ogłosił, że to już wszyscy, w tym składzie zawiezie nas do Gwatemali. Koledzy okazali się być z Austrii, a 12 godzin w drodze sprawiło, że zdążyliśmy całkiem nieźle się zapoznać.
Rzekomo niebezpieczna granica z Gwatemalą okazała się podobna do wszystkich innych. Czasami nie mogę nadziwić jakie niestworzone historie ludzie na drugim końcu świata tworzą o miejscu, którego nawet nie potrafiliby wskazać na mapie.
Podróż wydawała się nie mieć końca, ale za szybą lało na tyle, że nikt z nas nie spieszył się z dotarciem na miejsce.
Ostatni odcinek pokonaliśmy łodzią przez jezioro Atitlan, z Panajachel do San Pedro. Wybraliśmy ten sam hostel, drugiego dnia dołączył do nas kolejny kolega z Austrii i w takim składzie trzymaliśmy się już do końca mojego pobytu w Gwatemali.
San Pedro de Laguna okazało się być sympatycznym, choć mało tradycyjnym, gwatemalskim miasteczkiem o lekkim klimacie hippie. Izraelczyk prowadzący własną restaurację ze świetnym jedzeniem, Amerykanka za ladą sklepu ze zdrową żywnością, której większość produktów przypomina półki Whole Foods. Nie oczekiwałam takiego miejsca w Gwatemali, ale nie dziwię się szczególnie wyborom tych ludzi. Sama mogłabym się tam zatrzymać na dłużej, chociażby po to, żeby zahaczyć o którąś ze szkół językowych. Nauka na świeżym powietrzu w otoczeniu egzotycznej zieleni… Chyba nawet ja byłabym w stanie przyswoić w takim miejscu wiedzę.
Po przekroczeniu granicy z Gwatemalą Benjamin wyciągnął karty i chłopcy nauczyli mnie grać w “shithead”.
Przed powrotem zrobiliśmy przerwę na malutkiej plaży.