Dwa dni w Santiago de Chile, krótkie zasmakowanie lata po jak zwykle za długiej jesieni i zimie i znowu siedzieliśmy w samolocie. Do Santiago jeszcze wrócimy, podróż oficjalnie zaczynamy od Patagonii. Pierwszą jazdę autostopem zaliczyliśmy już na trasie z lotniska do Punta Arenas, kiedy okazało się, że nie kursuje między lotniskiem a miastem lokalny transport, z kolei ostatnie mini busy odjechały nam sprzed nosa.
Punta Arenas zalicza się do tych miejsc, w których pobyt na dłużej niż 1-2 noce nie ma większego sensu, o ile nie planuje się stąd jednodniowych wycieczek. To największe miasto w okolicy, choć w centrum nie odczuwa się jego rozmiaru. W oczy rzuca się ilość sklepów outdoorowych, ale jeżeli planujecie trekkingi, to zdecydowaną większość sprzętu warto przywieźć ze sobą, bo ceny są tu wyższe. W mieście znajduje się też strefa bezcłowa, główny zakupowy cel mieszkańców miasta i okolicy, ale również tam nie ma co liczyć na oferty rodem z Europy czy Stanów.
Pamiętacie jak wspominałam, że być może Amerykę Południową przemierzać będziemy na motorze? To właśnie powód dłuższego pobytu w Punta Arenas. W Walentynki spotkaliśmy się z parą z Nowej Zelandii od której kupujemy motocykl. Scott i Janet podróżowali na dwóch aż od wschodniego wybrzeża Kanady, w Santiago sprzedali motor Janet i ostatni fragment do Patagonii przemierzali na jednym. Benjamin był z nimi w kontakcie mailowym od dłuższego czasu, spotkanie ustaliliśmy na 14.02 i udało się. Przedczoraj Benjamin i Scott przejechali 400km do Argentyny i z powrotem, bo przekroczenie razem granicy i powrót, to jedna z wymaganych formalności. Załatwili też kilka kwestii notarialnych. Męczymy się jeszcze z ubezpieczeniem, ale wygląda na to, że mimo wszystko jutro ruszamy w drogę, do Puerto Natales.
(Update: Kiedy w końcu udaje mi się opublikować posta jesteśmy już na miejscu.)
Z kolei w miniony weekend wyrwaliśmy się z miasta dzięki Silivio, poznanemu w hostelu Niemcowi. Na czas swojej podróży wypożyczył auto, okazało się, że następnego dnia planuje wycieczkę w miejsce, które też chcieliśmy zobaczyć i zaproponował, żebyśmy do niego dołączyli. Celem była góra Mount Tarn, położona na kontynentalnym końcu Ameryki, 75km na południe od Punta Arenas. Poza swoim położeniem słynie również z tego, że wędrował po niej Darwin.
Dojazd autem to najwygodniejszy sposób, autobus między Punta Arenas a Mt. Tarn, krąży 2-3 razy w tygodniu, a z końca przystanku trzeba przejść jeszcze spory kawałek do początku szlaku.
Góra wznosi się na 825m, szlak rozpoczyna się na plaży, przez większość czasu prowadzi po niewielkim wzniesieniu, przez co trochę się dłuży, zwłaszcza w drodze powrotnej. Trasa wiedzie też przez bardzo błotniste i wilgotne tereny. Podłoże ugina się z każdym krokiem, buty zapadają się czasem po kostki, więc na wędrówkę w adidasach nie ma tutaj szans. Dopiero ostatni fragment wiedzie po stromym zboczu i tutaj wiatr wiatr hula już tak, jak na Patagonię przystało.
Jeden z wraków Punta Arenas.
Czasem wody jest wszędzie tyle, że trzeba szukać własnej ścieżki.Pogoda w Patagonii jest bardzo zmienna, ciężko przewidzieć jak się ubrać. Opady latem występują tutaj niemal każdego dnia, ale póki co doświadczyliśmy krótkich i niekoniecznie intensywnych. Widok po drugiej stronie wody na Ziemię Ognistą. W okolicach szczytu wiało strasznie, ale na tej wysokości powietrze nie było jeszcze na szczęście zimne.Widoki ze szczytu. Na początkowym fragmencie zejścia przez wiatr w plecy i miękkie podłoże czułam się jak bym miała zaraz wzbić się w powietrze.
Na koniec urządziliśmy sobie jeszcze krótki spacer plażą i zamoczyliśmy nogi. Dla rozgrzanych stóp woda była początkowo lodowata aż do bólu, ale tak naprawdę wcale nie była aż tak zimna.Kilka zdjęć z Punta Arenas.Street art przy nadbrzeżnej ulicy.
Kiosko Roca, najtańsze kanapki w mieście.
Jedną z większych atrakcji Punta Arenas jest lokalny cmentarz.
Para z Nowej Zelandii od której kupiliśmy motor.
Benjamin podjął się zadania zmieniania opon, które kupiliśmy tego dnia. Jak przekonałam się z jego motorem w Austrii, przy wszelkich warsztatowych pracach zawsze pojawia się jakiś nowy problem i spędza się trzy razy więcej planowanego czasu. Mam w każdego razie do niego duży szacunek za to, ile potrafi zrobić sam!
Dzisiaj ruszamy na trekking w parku Torres del Paine. Do usłyszenia!