Po festiwalu z przyjemnością wróciłam do domu państwa Feher. Kilka dni szaleństwa, głośnej muzyki, krótkich nocy, a potem ostatnie dwa dni na Tasmanii spędzone w środku buszu.
Za drugim razem już czułam się jakbym przyjechała na wieś do rodziny.
Przed festiwalem rozmawialiśmy o kuchni węgierskiej i wspomniałam, że bardzo lubię węgierską zupę rybną halaszle. Kiedy wróciłam po festiwalu, w lodówce czekał już na mnie ugotowany przez pana Feri gar zupy, ze świeżo złowionymi rybami. Na wiadomość o tym od razu zaświeciły mi się oczy.
Za każdym razem, kiedy siadaliśmy do stołu, nie wstawaliśmy od niego przez co najmniej następne dwie godziny. Każdy posiłek kończył się odpięciem guzika w spodniach, nie było wyjścia. Pomijając pyszne jedzenie, największą frajdę miałam ze słuchania opowieści o życiu w tasmańskim buszu, które tam były codziennością, a mnie kojarzyły się prędzej z Animal Planet. Od historii związanych z dziwnymi ptakami, nietoperzami, po węże i walabie jak historia Skippy’ego.
Sama miałam szczęście, kiedy wjeżdżając któregoś razu na podwórko zauważyłam stworzenie, którego nie widziałam nigdy wcześniej. Wysiadłam z samochodu, żeby zrobić mu zdjęcie. Była nim echidna, po polsku zwana chyba kolczatką. Wygląda jak duży jeż i ma śmieszny podłużny ryjek. Miesiąc później oglądałam tego samego zwierzaka w BBC South Pacific.
Tak mi było dobrze w tym domu, że za nic w świecie nie chciałam wyjeżdżać. Spędziłam tam wymarzony Nowy Rok. Nigdy nie lubiłam tego dnia w Polsce. Budzisz się po Sylwestrze w południe, kilka godzin przed zachodem słońca. Za oknem jest szaro albo biało i nie widać żywej duszy na ulicy. Najczęściej masz doła, bo właśnie kończy ci się przerwa świąteczna i na drugi dzień musisz wracać do szkoły lub pracy.
Ja 1 stycznia 2013 roku cieszyłam się latem w ogrodzie. Zrywałam z krzaków maliny, jagody i truskawki, które jeszcze nigdy nie smakowały tak dobrze jak wtedy. Wystawiałam twarz do słońca i śmiałam się sama do siebie, bo wszystko było dokładnie takie, jak być powinno.
Kolczatka najpierw całkowicie zwinęła się w kulkę, ale później wystawiła pyszczek i dała sobie zrobić zdjęcie.
Na śniadanie karmiono mnie nawet kwiecistymi kanapkami z nasturcją, którą sam Skippy bardzo lubi podjadać w ogrodzie.
Przez większość życia myślałam, że diabeł tasmański to tylko legenda, ale w końcu zobaczyłam go na własne oczy. Pani Asia mówiła, że można spotkać je na ich posiadłości, ale trzeba mieć szczęście. Niestety w ostatnich kilkudziesięciu latach populacja zmalała o ponad połowę, a w 1996 naukowcy odkryli tego przyczynę. Jest nią DFTD, rak pyska diabła, który masowo dotyka ten gatunek zwierząt i nie wiadomo jak to powstrzymać. Od 2008 diabeł tasmański znajduje się na liście gatunków zagrożonych wyginięciem.
Nie jestem fanką pavlovej, ale australijska wersja smakowała mi bardziej. Do tego za każdym razem przed zjedzeniem kawałka chodziłam do ogrodu po truskawki, maliny i borówki amerykańskie i dodatkowo zapełniałam nimi talerz.
To już ostatni post z Tasmanii, choć nie koniec podróży bo mam jeszcze do dodania zdjęcia z Sydney, ale na razie zrobię przerwę. W kolejnych postach pojawi się Paryż, a później Nowy Jork.