Po pierwsze dziękuję bardzo za wszystkie komentarze pod poprzednim postem, moc Waszego dopingu i ilość przemiłych słów na tym blogu zawsze mnie zadziwia!
Dzisiaj będzie o podróżowaniu w rytmie natury i wykraczaniu poza własną comfort zone.
Strefa komfortu, to ciepłe i przyjemne miejsce, którego nikt nas nie lubi jej opuszczać, bo wiąże się to z postawieniem stopy na nieznanym terenie, czemu najczęściej towarzyszy strach i niepewność. Podzieliłam temat na kilka podstawowych punktów, które są nieodłącznym elementem bycia w drodze.
Pisząc na końcu o jedzeniu, poruszyłam jeszcze osobną kwestię odżywiania, przykładania wagi do naturalnych produktów i gotowania, już niekoniecznie w podróży, a w domu.
Post jest elementem kampanii marki Dilmah “W rytmie natury”, w której biorę udział.
1. Poznawanie ludzi.
W podróży nie masz wyjścia. Obojętnie jak nieśmiałą osobą jesteś, szybko pojawiają się sytuację, w której musisz się przemóc. Nikt nie podejdzie do ciebie pierwszy podpowiadając jak znaleźć hostel, musisz zapytać sam. W rodzinny mieście może nie przeprowadziłbyś dłuższej rozmowy z obcą osobą napotkaną w parku, w podróży przychodzi to jakoś łatwiej. A często przecież nawet nie mówisz płynnie w danym języku.
Otwartość na ludzi może przynieść interesujące znajomości, przygody, czasem nawet lekcje życia. Nie mówię tu o byciu naiwnym i łykaniu absolutnie wszystkiego, ale z założeniem, że każdy ma w stosunku do ciebie złe intencje nie da się w pełni czerpać z podróży tego, co ważne.
Osobiście nie mam większych problemów z nawiązywaniem znajomości, ale wcale nie jest tak, że nie ma sytuacji w której nie wygrywałaby nieśmiałość. Jednym z przykładów jest fotografowanie ludzi, o którym zresztą wspominałam na blogu. Najczęściej wymaga to wstępnego kontaktu z drugim człowiekiem, krótkiej rozmowy, zapytania o zgodę. Na moich zdjęciach mało jest ludzi, nie dlatego, że mnie nie interesują, ale dlatego, że zazwyczaj ciężko jest mi się przemóc i zagadać. A przy okazji tylko na tym tracę.
2. Życie bez domowej wygody.
Łatwo jest wpaść w materialistyczną pułapkę chęci posiadania wszystkiego i dogadzania sobie co krok. Wygodne łóżko, ciepły prysznic każdego dnia, ciągły dostęp do internetu. Pewnie nawet nie traktujecie tego jak wygodę, tylko standard, życiowe minimum. W podróży może okazać się, że jedynym miejscem gdzie masz trochę prywatności jest toaleta, a na wygodnym łóżku nie prześpisz się przez dwa miesiące.
Bycie w drodze wiąże się w dużym stopniu z pozostawieniem wygodnego życia w domu. Nie wyciągniesz z torby wszystkiego co jest ci w danej chwili potrzebne, bo masz ze sobą tylko kilka kilogramów bagażu.
Z czasem zresztą okazuje się, że życie bez pewnych wygód paradoksalnie staje się łatwiejsze. Dziesięć par spodni wcześniej postrzeganych jako luksus i możliwość wyboru, staje się brakiem miejsca w szafie i jeszcze większym dylematem “w co ja mam się ubrać?”. Podróżowanie nauczyło mnie życiowego minimalizmu, przez z co nie mam problemów z wydawaniem pieniędzy na zbędne rzeczy.
3. Radzenie sobie ze strachem.
W codziennym życiu masz kontrolę nad większością sytuacji jakie ci się przytrafiaja. Chodzisz dobrze znanymi ścieżkami, ludzie dookoła mówią w języku, który znasz, wiesz jak kupić bilet na autobus i gdzie się nie zapuszczać, żeby nie oberwać. W obcym środowisku cała ta kontrola znika. Pierwsze kroki w nowym miejscu mogą być niekomfortowe. Dużo emocji, niepewność, obawy. Pamiętam kiedy wysiadłam pewnego razu z autobusu w filipińskim miasteczku w górach. Dookoła panował taki chaos, że usiadłam na dłużsżą chwilę na ławce, żeby poobserwować ulicę i oswoić się z tym nowym otoczeniem. Z każdą minutą czułam się coraz pewniej, aż w końcu bez problemu dołączyłam do życia miasta.
Pierwsze kroki po pustych ulicach Miami czy Chicago nocą też dostarczyły mi podwyższonego poziomu adrenaliny, jednak pod pewnym względem takie sytuacje są pozytywnie ekscytujące.
Chyba też dlatego w podróży więcej ludzi decyduje się na spróbowanie sportów ektremalnych. Znikają pewne bariery, rozwiązania upraszczają się do dwóch – albo się uda, albo nie – i człowiek zyskuje więcej odwagi. Często nie ma zapasowego planu, nie kalkulujesz, mówisz “niech się dzieje co chce” i dajesz się ponieść.
4. Próbowanie nowych dań.
Gotowanie wciąż tych samych dań, rzadkie eksplorowanie innych kuchni i jedzenie tylko tego, co jest ci dobrze znane. W podróży taka postawa nie przejdzie. No chyba, że chcesz być skazany na suchy ryż, chleb lub makaron, ale to byłoby niedorzeczne.
Ciągle pokazuję na blogu jak fantastycznym urozmaiceniem podróży może być kuchnia. Nie znoszę, kiedy ktoś mówi, że czegoś nie lubi bo… no właśnie, nie za bardzo wiadomo dlaczego: nieprzekonujący wygląd potrawy czy jeszcze gorzej, zwykłe przeczucie, że coś jest niedobre. Spróbowałeś czegoś 10 lat temu, zraziłeś się i postanowiłeś, że już tego nie tkniesz. Aż tu przypadkowo pewnego dnia próbujesz znienawidzonej brukselki, przygotowanej w ciekawszy sposób niż znany ci tej pory i okazuje się, że jest przepyszna.
Większość uprzedeń do jedzenia bierze się z braku doświadczenia. Czasem dochodzą też różnice kulturowe i dlatego smażoną larwę uznajesz za coś obrzydliwego, mimo że nie smakuje gorzej od niektórych fast foodowych przekąsek.
W niektórych miejscach na świecie, niezjedzenie czegoś, czym karmi cię gospodarz jest poważną obrazą jego osoby. Nawet wtedy, gdy jeżeli jesteś częstowany alkoholem, którego głównym składem jest ślina kobiet indiańskiego plemienia. Nie ma więc zmiłuj. Otwórz się na smaki, jakie oferuje świat, a pewnego dnia zrozumiesz co to znaczy mieć dreszcze z powodu zjedzenia czegoś niewiarygodnie dobrego.
A zahaczając o temat kuchni i naturalnego jedzenia w domu, a nie w podróży…
Kiedy nie ma mnie w drodze i spędzam akurat czas w domu, chętnie przejmuję od mamy kontrolę nad kuchnią i gotowaniem obiadów. Czasami przygotowuje egzotyczne dania z kuchni świata, ale z reguły całkiem proste, lekkie potrawy, a im bardziej naturalne, tym lepsze. O mięso nikt się nie upomina, za to bez miski świeżych warzyw, albo słoika domowych przetworów na stole, posiłek nie rozpocznie się.
Pamiętam jeden z jesiennych obiadów w trakcie którego doszłam do wniosku, że jakieś 95% jego składników pochodzi z domowego źródła. Nie były to jajka sadzone, ale coś o wyższym stopniu trudności, a mianowicie pierś kaczki w sosie z czerwonego wina, a do tego ziemniaki, rukola i warzywa w zalewie. Zarówno mięso, warzywa, wino, a nawet przyprawy były wyhodowane lub przygotowane przez nas. Wydało mi się to niesamowite.
Wiem, że sto lat temu nie zrobiłoby to na nikim wrażenia, ale dzisiaj styl życia wygląda zupełnie inaczej i niewiele ludzi poświęca odżywianiu więcej czasu niż to konieczne, zresztą ciągle ten czas skracając.
Mam szczęście, że wychowałam się w rodzinie, gdzie od dziecka miałam dostęp do własnych, uprawianych warzyw i owoców, gdzie nie chodzi się na skróty w temacie odżywiania i mam możliwość jedzenia naturalnych produktów przez cały rok. I chociaż mały jest w tym mój wkład, jestem moim rodzicom za to bardzo wdzięczna, a w przyszłości postaram się sama w możliwie dużym stopniu sama odtworzyć ten model.