Podsumowania roku na blogu zaczęłam już w 2009 roku. Przez pierwsze cztery-pięć lat były najbardziej pozytywnymi postami na blogu, potem trochę rzeczy poszło nie tak i przez kolejne lata były raczej tymi najsmętniejszymi. Z każdym rokiem liczyłam, że kolejny przyniesie odwrócenie średniej passy, choć nie do końca wierzyłam, że naprawdę to nastąpi. Posta z poprzedniego roku zakończyłam życzeniem sobie “kroku do przodu”… Czy udało się go w końcu zrobić?
Wróćmy do początku.
W miniony rok, podobnie jak w poprzedni, weszłam w naprawdę średniej kondyncji psychicznej. Na tyle słabej, że nawet wizja jednej z największych podróży życia nie mogła przebić się przez te grube warstwy chmur…. Generalnie w ogóle wypadałoby użyć tutaj w końcu słowa “depresja”, bo to moja wierna towarzyszka ostatnich lat, tylko nie jestem Riennaherą, żeby umieć napisać o tym tekst, który naprawdę miałby sens. Przy tym mam świadomość, że nikt, kto nie czuł się podobnie, nie jest w stanie depresji zrozumieć. Ostatecznie czyjeś kiwanie głową ze zrozumieniem i tak kończy się zazwyczaj powiedzeniem ci, że inni mają o wiele gorzej, więc powinnaś doceniać to, co masz.
Podróż
Podróż do Ameryki Południowej zaczęłam z pewną ulgą, ale też bez dużego entuzjazmu, bo nie miałam wtedy zbyt szerokiego wahlarzu uczuć.
Wraz z zakupem motoru na końcu świata poczułam zapach przygody, ale początki nie były łatwe, bo i podróż była wymagająca, więc do pewnych rzeczy trzeba było się przyzwyczaić, a inne z czasem zaczęły przychodzić z dużo większą łatwością. Do dzisiaj nie do końca chce mi się wierzyć, że w tym roku przejechaliśmy większość Ameryki Południowej wzdłuż i że minęło to tak szybko, ale na blogu nie doszłam nawet do końca relacji z tej podróży więc pewne kwestie odłożę jeszcze na kiedy indziej .
Jak czułam się wraz z biegiem podróży? Stopniowo coraz lepiej i na pewno nie było tak, że nie cieszyłam się i nie doceniałam tych wszystkich przeżyć miejscu. Skupiałam się na nich bardzo, ale też wiedziałam, że kiedyś byłam w stanie odczuwać pozytywne emocje zdecydowanie wyraźniej i intensywniej, co było zdecydowanie przykre, ale nie byłam w stanie tego zmienić.
Kiedy nadszedł finał podróży, byliśmy już nawet gotowi na kolejni rozdział i powrót do domu, a ostatnie 10 dni w Panamie, za sprawą zatrzymania się w idealnym miejscu nad Pacyfikiem, były wymarzonym jej końcem.
Pamiętam, kiedy wstałam wcześnie rano i po raz pierwszy poszłam surfować. Idąc pustą plażą z deską, miałam w oczach łzy z radości, chyba pierwszy raz od ponad trzech lat. Poczułam wtedy, że po dłuższej nieobecności zaczynam wracać.
Czułam się na etapie na tyle dobrze, że już tam zaczęłam przeglądać oferty pracy i pisać pierwszy list motywacyjny. Wysyłałam aplikacje na różne stanowiska przez resztę lata, skorzystałam też z pomocy agencji pracy. Nic nie przynosiło skutku, co oczywiście frustrowało, ale z drugiej strony znałam to na pamięć i nie oczekiwałam pozytywnego scenariusza. Pod koniec lata zaliczyłam dzień próbny w biurze podróży, ale podobnie jak reszta poszukiwań, zakończył się porażką. Czasami zupełnie traciłam wiarę, ale mimo wszystko utrzymywałam się blisko powierzchni wody.
Na koniec lata znaleźliśmy mieszkanie w kamienicy w centrum miasta, mniej więcej takie o jakim marzyłam i to był najjaśniejszy punkt przeprowadzki do Salzburga, który też mocno przyczynił się do tego, że od początku naprawdę dobrze się tu poczułam.
Praca
We wrześniu zaliczyłam wyjazd związany z dwiema współpracami blogowymi, zahaczając przy okazji o Warszawę. Dwa tygodnie na południu Europy, ale i przede wszystkim spotkania ze znajomymi (starymi i nowymi) w stolicy sprawiły, że do Austrii wróciłam z nową dawką energii, a nawet pomysłem na siebie (czeka na realizację, a jakże).
Wykorzystałam wtedy pierwszy dzień świeżego umysłu i z mniejszym strachem niż zazwyczaj przeszłam się z CV po miejskich kawiarniach i restauracjach. Nie chciałam pracy w gastronomii, ale musiałam znaleźć cokolwiek, ze względu na ubezpieczenie i czynsz.
W miejscu serwującym wegetariańsko-wegańskie jedzenie szef od razu poinformował mnie o otwartym stanowisku i tak trafiłam do kawiarni/restauracji w której pracuję obecnie.
Znałam realia gastronomii – niełatwą, fizyczną pracę na pełnych obrotach, stres, słabe godziny pracy, niskie wynagrodzenie i pokrzykujących szefów. Miałam zostać tylko do czasu znalezienia czegoś innego. Od początku byłam jednak zaskoczona serdecznością pracujących tam osób, czekałam aż ktoś zacznie rzucać talerzami, ale się nie doczekałam.
Pierwszego dnia pracy dowiedziałam się, że lokal ma nieco uduchowiony klimat, co wyjaśniło ten większy spokój i w ogóle atmosferę nietypową dla gastronomii. Szef i połowa pracowników są wyznawcami indyjskiego guru, w restauracji wiszą jego zdjęcia, na tyłach kuchni jest miejsce do medytacji, lokal nie serwuje też alkoholu. Niemal każdy z pracowników, niezależnie czy wierzących czy nie, jest na swój sposób (pozytywnie) stuknięty, ma za sobą różne życiowe zakręty i wszyscy nadajemy na całkiem podobnych falach, co zdarzyło mi się w miejscu pracy po raz pierwszy – ludzie są jednym z głównych powodów dlaczego lubię tę pracę.
Jesień okazała się fantastyczna pod względem blogowych współprac. Część samodzielnych, a część zrealizowanych dzięki naszym wspólnym działaniom z ekipą Bloceanii. Po raz pierwszy miałam wystarczającą ilość projektów, żeby pojawił się sens połączenia działań online z pracą w Austrii. Akurat tak się złożyło, że miejsce w którym pracuję nie zatrudnia na pełen etat. Plan na każdy tydzień wygląda inaczej, godziny pracy są bardzo elastyczne, mogłam więc bez problemu połączyć oba zajęcia. I właśnie to było tak naprawdę kluczem do tego, że w ostatnich miesiącach doszłam do najlepszej kondycji psychicznej od nie pamiętam kiedy. Już dawno nie czułam się ze sobą i swoim życiem tak dobrze. Po raz pierwszy mam pracę, która choć jest tylko gotowaniem i sprzątaniem w kuchni, nie idę do niej jak za karę. A możliwość połączenia jej z blogowaniem była już w ogóle sprawiającą dużo satysfakcji kombinacją.
Jeden z wniosków minionego roku
Chociaż od dawna wskazywały na to wszystkie znaki na niebie i ziemi, w ostatnich miesiącach zdałam sobie ostatecznie sprawę, że nie ma sensu szukać pracy, której i tak nie polubię. A przecież ciągle to robiłam! Wysyłałam aplikacje, czując każdą częścią ciała, że to nie to, ale… taka kolej rzeczy i dorosłość. Tak musi być i już. Dochodzi też presja otoczenia, bo kiedy jesteś w przegranej sytuacji bez pieniędzy i szansy na utrzymanie się, tracisz możliwość decydowania o sobie. Robisz więc to, czego się od ciebie oczekuje, posłusznie idąc najbardziej standardową drogą jaka budzi akceptacje wszystkich dookoła.
Nie wiem tylko kogo próbuję jeszcze oszukać, że sztywna praca od 8 do 17 z dokładnie policzonymi dniami urlopu, to wizja życia, która kiedykolwiek mi odpowiadała – nie było tak ani rok, ani 5lat temu, ani kiedy siedziałam w szkolnej ławce.
Biorąc to i masę innych rzeczy pod uwagę, nie widzę dla siebie innej drogi do utrzymania balansu psychicznego (zwanego też szczęściem) niż stworzenie sobie pracy samodzielnie.
Kuchnia jest na teraz bezpiecznym przystankiem, ale nie jest rozwiązaniem na długo. Cała pensja z ostatnich czterech miesięcy szła do tej pory na zaległe czynsze, podstawowe wydatki pokrywam napiwkami. Na 2018 nie mam póki co zaplanowanych żadnych blogowych współprac, więc zanim znowu pogorszę swoją sytuację, muszę zacząć działać.
Z jednej strony głupio mi, bo pisze to wszystko osoba, która w kwestii zawodowej do tej pory zawsze tylko rozmyślała i nieśmiało planowała, ale tak naprawdę od ponad 10 lat nic konkretnego nie zrealizowała.
Z drugiej strony czuję sens w dzieleniu się tym, co napisałam wyżej, bo choć internet sugeruje inaczej, podobnych do mnie jest chyba więcej od konsekwentnie i zorganizowanie dążących do swojego celu, tych zawsze pozytywnych, którym porażki dodają jeszcze większego kopa do działania.
Rzadko odzywają się z kolei ci, którzy jednakowo marzą, ale nie wierzą w siebie i nigdy nie dają rady wykonać choćby pierwszego kroku. Ja nadal jestem w tej drugiej grupie. Z tą różnicą, że jeszcze niedawno pomyślałabym, że taka już jestem i zostanę na zawsze. Dzisiaj widzę, że wciąż jestem w stanie to zmienić.
Życzenie z poprzedniego roku nie było wielkie, ale ważne, a ja mogę wreszcie powiedzieć, że zdecydowanie ruszyłam z miejsca w którym tkwiłam bardzo długo. Dużo lepiej poradziłam sobie też z początkiem życia w Salzburgu, czego rok temu się obawiałam. Nie mogłam niestety podjąć psychoterapii ze względów finansowych, ale mimo wszystko dzięki podróży w pierwszej połowie roku, różnym wydarzeniom i dużym zmianom jakoś udało mi się wyjść na prostą.
Fajnie jest pierwszy raz od dawna myśleć o przyszłości i jej możliwości oraz jasnych stronach, zamiast widzieć rozwiązanie problemów w samobójstwie. Bardzo doceniam to, jak stabilnie obecnie się czuję. I tylko boję się trochę, że nie potrwa to długo, albo że nie wystarczy mi się siły do działań i zmian i za jakiś czas znajdę się w tym samym czarnym miejscu z kolejnym, nigdy nie zrealizowanym planem i masą negatywnych uczuć do siebie samej.
Gdzieś w opuszkach palców czuję jednak, że tym razem będzie inaczej.