Wyszłam z lotniska i wzięłam głęboki wdech. Powietrze było łagodne, wilgotne i po miesiącach zimy znowu miało zapach. Usiadłam na przystanku, żeby zaczekać na autobus i nie trzęsłam się z zimna.
Klimat to jednak nie wszystko, najbardziej cieszyłam się z powrotu do Kalifornii.
A potem kilka dni nieprzerwanego deszczu sprawiło, że ekscytacja szybko minęła i już prawie zahaczała o obojętność z miejsca położonia.
Aż w końcu któregoś słonecznego popołudnia umówiłyśmy się z Monią w centrum i poszłyśmy na spacer w kierunku North Beach. Czułam jak z każdą minutą, kolejna komórka mojego ciała wypełnia się olbrzymią euforią, do oczu co chwilę napływały mi łzy. Zaczęły powracać wspomnienia, wszystko na co spojrzałam cieszyło mnie. Wzruszyłam się nawet we włoskich delikatesach na widok wypełnionej po brzegi kanapki, którą za chwilę miałyśmy zjeść. Na jakieś 30 minut po prostu oderwałam się od ziemi i chłonęłam dogłębnie, zanim z powrotem na nią wróciłam.
Wydaje mi się, ż nigdy wcześniej nie odczułam powrotu tak intensywnie. San Francisco było w końcu pierwszym miejscem, z którym powiązały mnie wyjątkowo silne uczucia, a od momentu rozłąki minęło 3.5 roku. Dużo się od tamtego czasu zmieniło, zarówno w mieście jak i moim życiu, a wizyty tutaj nie mogłam się doczekać od momentu, kiedy wyjechałam.
Teraz przechodzę zresztą przez kolejne emocjonalne dni, bo dzisiaj wieczorem przyjechałam do mojej host rodziny i miejsca w którym mieszkałam…
Nie miałam aparatu w dzień, kiedy chodziłyśmy po North Beach, poniższe foty są z kolejnego dnia i spaceru po Mission.
Wzgórze Bernal Heights, na które przed wyjazdem obowiązkowo muszę wejść.
Lody z Humphry Slocombe znalazły się na niej w 2010, ale tym razem również, tylko smak inny, bo Blue Bottle Vietnamese coffee.