Mój wyjazd na Tasmanię od początku zakładał odwiedziny u pani Asi, koleżanki mojej najbliższej cioci. Znają się od dzieciństwa i do dzisiaj utrzymują regularny kontakt, a ja “od zawsze” o tej znajomości wiedziałam. Pani Asia mieszkała w Zielonej Górze niedaleko nas, później wyjechała na studia na Węgry. Tam poznała swojego przyszłego męża, urodziła dzieci, a po latach przeprowadzili się całą rodziną do Australii. Mieszkali w kilku miastach, ale parę lat temu wybrali się na wakacje na Tasmanię i tak im się spodobało, że zdecydowali się kupić dom i przenieść tam na stałe. Wiedziałam, że dom otacza busz, widziałam zdjęcia, ale to, co zobaczyłam przeszło moje oczekiwania. Zakochałam się w tym miejscu od pierwszych minut, ale do tego wrócę jeszcze po relacji z festiwalu, bo właśnie tam spędzałiam ostatnie dni na Tasmanii i był to ważny przystanek w mojej podróży.
Wyobraźcie sobie, że przyjeżdżacie do kogoś, a na podwórku zamiast psa i kota widzicie psa i…kangura. No dobra, tak naprawdę to walabię, ssaka należącego do rodziny kangurowatych, tak jak i poprzednie, które widzieliście na zdjęciach, a ja podciągałam ich nazwę pod kangura;).
Niecałe półtora roku temu, pani Asia znalazła w ogrodzie małego wychudzonego wallaby, który musiał zostać porzucony przez mamę. Zaopiekowała się nim razem z mężem i nazwali go Skippy. Pani Asia uszyła torbę, w której nosiła małego po domu i ogrodzie, a na noc wieszała ją na krzesło, gdzie Skippy z przyjemnością sobie spał. W torbie lubił przesiadywać przez mniej więcej pierwsze sześć mięsięcy i podobno wskakiwał do niej czasem w tak zabawny sposób, że można było boki zrywać. Zresztą jak każdy niezdarny maluch, przysparzał wiele radości. Kiedy trochę podrósł przestał spędzać czas w domu i teraz już w nim nie mieszka. Teren państwa Feher jest ogromny, więc Skippy bez opuszczania posiadłości ma co robić. Czasami znika na kilka dni, wraca, żeby coś zjeść, innym razem wyleguje się na słońcu przy domu. Zaczepiać uwielbia go również Aza, młoda wilczurka, która traktuje Skippy’ego jak kompana do zabawy, chociaż jego trochę to irytuje.
Miałam szczęście, bo kilka dni przed moim przyjazdem Skippy nie pokazywał się przy domu, a w momencie w którym wjechałyśmy na podwórko siedział już przy szopie wcinając jabłko. Nie lubi, kiedy głaszcze się go po głowie, ale można po brzuszku, choć oczywiście jest to wciąż częściowo dzikie zwierze i nie nadaje się do tulenia i sadzanie na kolana. Skippy jeszcze nie osiągnął pełnych rozmiarów, nadal rośnie i mam nadzieję, że kiedy będę na Tasmanii następnym razem, zobaczę się z nim ponownie!
Z rana kiedy wstałam czekało już na mnie śniadanie. M.in. jajecznica z grzybami, sałatka z awokado, sałatą, pomidrokami, naturalny miód, pyszne masło i chleb. A na widok truskawek i malin z ogrodu miałam ochotę skakać z radości!
Jak się potoczyła reszta dnia? Zobaczycie w następnym poście!