W drodze do Reno w górach tak zaczął sypać śnieg, że poczułam spóźniony klimat Bożego Narodzenia;). Była z nami Irys, koleżanka z Brazylii, która nigdy wcześniej nie widziała śniegu. Kiedy zatrzymałyśmy się na stacji benzynowej otoczonej kilkumetrowymi zaspami, nie odmówiłam sobie rzucenia w Irys pierwszej śnieżki;).
Po dojeździe do Reno, przywitał nas couchsurfer Aron wraz z kolegą, a kiedy weszłyśmy do ich domu nie chciało mi się wierzyć własnym oczom. Był to chyba najbardziej zwariowany dom w jakim byłam, a nasz pokój nazwałyśmy stodołą, bo stały w nim stogi siana, a w powietrzu unosił się jego intensywny zapach. Spałam na ziemi, na poduszkach z kanapy, w kurtce, butach, obwiązana szalikiem, we włosach miałam siano. Nad ranem ktoś zrobił mi zdjęcie (pokażę kiedy zostanie mi przesłane) i muszę przyznać, że wyglądam na nim jak bezdomna;). To była najzabawniejsza ‘kanapa’ na jakiej ‘surfowałam’:).
Z samego Reno mam niewiele zdjęć. Popsuła mi się karta pamięci i mogłam zrobić tylko sześć zdjęć, jednak popołudniu kupiłam nową, bo bez aparatu czułam się jak bez ręki;).
Wieczorem czekała nas impreza “Hillbilly hoedown”, przy muzyce country, w gronie wieśniaków z południa, a siano w naszym pokoju wreszcie nabrało sensu!:)
Centrum Reno. Skąd się wzięło to określenie największego małego miasta na świecie, nikt za bardzo nie wie;).
Po wejściu do kasyna poczułam się jak w filmie, bo wszystko wyglądało dokładnie tak jak wygląda w TV.
Zasmakowałam klimatu Las Vegas, w którym jeszcze nie byłam. Zagrałam na automatach za dolara, ale przepadł;).
W Nevadzie pełno jest kiczowatych kapliczek, gdzie za kilkadziesiąt dolarów można mieć ślub z głowy;). Weszłyśmy do jednej z nich, a sympatyczna pani zrobiła nam wycieczkę po wnętrzu lokalu opowiadając trochę o samym miejscu i ludziach którzy się tu pobierają.
Dość szybko przeszłyśmy całe Reno, więc na koniec poszłyśmy do baru. Był tak bardzo w amerykańskim stylu, że aż mnie zaskoczył;). Zamówiłyśmy kilka drinków i grałyśmy w bilarda.
A to już wieczorna impreza.
Przebranie Dave i miłość do ojczyzny.
Beer pong, bardzo popularna amerykańska gra, która pewnie widziałyście na filmach. Ja pierwszy raz grałam w nią w Atlancie, kiedy Ramzi zabrał mnie na imprezę jednego z uczelnianych bractw.
W większości piliśmy z czerwonych kubeczków, ale niektórzy też ze słoików, co by się dopasować lepiej do klimatu imprezy;).
Najzabawniej było, kiedy tańczyliśmy do country, w typowym do tego rodzaju muzyki stylu;).
Kolega z Filipin i jego butelka-przyjaciel, z którym przesiedziałam trochę czasu na kanapie;).
Ryan i Tim, który tańczył najśmieszniej ze wszystkich;).
W moim kapeluszu.
Zapasy;).
Nie wiem ile było ludzi, ale całkiem sporo.
Zajrzałam do czyjegoś pokoju;).
W następnym poście zobaczycie jak wyglądał nasz pokój po imprezie:).