Zapadł zmrok, jedziemy przez pustkowie, w pewnym momencie wyrasta przed nami duża brama wjazdowa oparta na dwóch literach “R”. W każdym innym miejscu, byłaby to wyraźna zapowiedź, że tuż za bramą coś się znajduje, albo zaraz po jej przekroczeniu wyrósłby hotel, ale nie w Namibii. Tutaj wolna przestrzeń i odległości nabierają innego znaczenia. Po kilku minutach jazdy z oddali migają maleńkie światełka. Odruchowo zastanawiam się co to może być, ale głos rozsądku przypomina, że jesteśmy na pustyni, dookoła nie ma nic, więc to musi być Rostock Ritz.
Nie, żebym rozbijała się po hotelach na całym świecie, bo jak wiadomo zazwyczaj ląduję w tanich hostelach, ale to było jedno z najbardziej niesamowitych miejsc, w jakich miałam okazję spać. Położony pośrodku pustyni, otoczony bajecznymi widokami i górami Rostock, skąd wzięła się nazwa hotelu. Dwanaście tysięcy hektarów, po których spacerują sobie zebry, antylopy, oryksy. Tutaj każdy wschód słońca wart jest zrywania się o wczesnej porze, a zachód słońca aż prosi się, żeby odłożyć wszystko na bok, usiąść na tarasie, lub zboczu wzgórza i patrzeć jak słońce znika za horyzontem.
W pierwszą noc w Namibii zdałam sobie również sprawę jak ciężko jest doświadczyć głuchej ciszy.
Może łatwo schować się przed hałasem w pomieszczeniu, ale znaleźć kompletną ciszę na zewnątrz? Noc jest jej nieodłącznym elementem, a jednak miasta nigdy nie milkną. Można uciec na łono natury, ale w lesie słychać trzaski gałęzi, odgłosy zwierząt, na plaży szum morza, nawet lekki podmuch wiatru jest w stanie zakłócić największy spokój.
W środku nocy w Rostock Ritz wyszłam na swój balkon, stanęłam na murku jakbym chciała usłyszeć wszystko jeszcze wyraźniej i nie wierzyłam własnym uszom. Otaczała mnie głucha cisza. Żadnego wiatru, szelestu, odgłosów zwierząt, kompletna cisza. Tylko niezwykle piękne gwieździste niebo nad głową i pustynia, która w blasku księżyca wyglądała jak pokryta śniegiem.
Wspomnienie trafiło do worka pamięci długotrwałej.
Podejrzewam, że droga pokonana na pieszo od bramy wjazdowej do hotelu zajęłaby conajmniej godzinę.
Domki przypominały bunkry. Urządzone w afrykańskim stylu świetnie wtapiały się w otoczenie.
Poranne słońce wyłaniające się zza wzgórz.
Na śniadniu zaskoczył mnie widok słoika Marmite. To brytyjskie smarowidło do kanapek reklamuje się dobrze trafionym hasłem “Love it or hate it”. Zrobione z ekstraktu z drożdży i piwa w smaku jest tak słone i kwaśne, że ciężko pozostać wobec Marmite obojętnym. A jednak w Namibii i RPA smarowidło zdobyło wystarczającą ilość zwolenników i było obecne na każdym śniadaniu.
Restauracja.
Kiedy wszyscy jedli śniadanie, wdrapałam się na pobliskie wzgórze, żeby wykorzystać szerokokątny obiektyw pożyczony od Adama i zrobić kilka zdjęć tuż przed wyjazdem.
Domek z zewnątrz.
A to już zachód słońca i zakurzona droga po przejeździe Skodami Yeti.