Menu
Życie

Rzuciła podróże dla pracy w korporacji

Jestem pewna, że kojarzycie sporo tego typu historii…
Rrzucili korpo, sprzedali lodówkę i ruszyli w podróż dookoła świata. Zamienił dobrą posadę w korpo na piekarnię i zajął się pieczeniem chleba. Zwolniła się korporacji i zaczęła hodować alpaki.
A co powiecie na: rzuciła podróże dla pracy w korporacji? To ja!
Prawie. Mocno zwolniłam z podróżami z innych względów, ale zdecydowanie zaczął się dla mnie inny etap.
No i tak… Myślałam, że nigdy nie będę panią z biura. A tu proszę. Dorobiłam się swojego biurka, telefonu i dwóch monitorów. Przyjaciele na początku dokuczali mi, że jeszcze wszyscy zobaczą mnie w garsonce. Nie zobaczą, ale niewiele brakowało.
O początkach życia na etacie, moim zajęciu i wrażeniach z pracy piszę w dzisiejszym poście.

 

Czyli studia czasem się przydają?

Myślałam, że to nigdy nie nastąpi, ale wreszcie przydały mi się do czegoś studia. Cierpienia z Birmingham nabrały sensu w momencie, kiedy na rozmowie kwalifikacyjnej powiedziano mi, że dostałam pracę. A dostałam ją dzięki swojemu wykształceniu.
I nawet jeżeli lekko poniżej moich kwalifikacji, to nie odbieram jej w ten sposób. Wystarczy, że językowo zajęcie brzmiało dla mnie jak wielkie wyzwanie.
Pewnie z całego swojego roku na studiach pobiłam rekord w szukaniu pracy (3.5roku). Żeby jednak było jasne, nie szukałam nieustannie, ale co roku miałam okresy poszukiwań i nic z nich nie wynikało.
A wybrałam całkiem sensowny kierunek studiów, po którym wiedziałam, że możliwości pracy będę miała raczej szerokie. I jak się potwierdziło, nikt z moich znajomych nie miał problemu ze znalezieniem pracy w branży spożywczej. Tyle, że też nikt nie studiował w drugim języku, a zaczął szukać pracy w trzecim z kolei.
Staram się o tym pamiętać, kiedy zalewa mnie poczucie winy, ile czasu zajęło mi to wszystko…

Co ja tak w ogóle teraz robię?

Wraz z początkiem lutego zaczęłam pracę w znanej niemieckiej sieci supermarketów jako technik kontroli jakości. Wspólnie z drugą osobą odpowiadamy za przygotowywanie degustacji wewnątrz firmy. To tak w skrócie, bo dochodzi do tego oczywiście sporo innych zadań, ale generalnie wszystko kręci się wokół testowania produktów. Degustacje obejmują póki co kilka kategorii: czekoladę, słodycze, konserwy warzywne i owocowe, makaron, ryż, mrożone ryby i owoce morza. Stopniowo będzie ich przybywać coraz więcej.
Na degustacje zapraszamy specjalistów ds. zakupów poszczególnych zespołów. Razem testujemy i oceniamy produkty na podstawie wyglądu, smaku i tekstury. Organizujemy kilka rodzajów degustacji i w wielu przypadkach mamy wpływ na to, które produkty wylądują na półce supermarketów.
Ponieważ do Salzburga przeniesiono właśnie siedzibę główną działu Global Sourcing całej grupy, oznacza to, że testujemy produkty dla różnych krajów: Austrii, Szwajcarii, Włoch, Słowenii, Węgier, UK, Irlandii, Australii, USA i połowy Niemiec.

Biurowa rzeczywistość

Fakt przeniesienia siedziby z Niemiec, do Salzburga wiąże się też z tym, że przeprowadziła się tu część pracowników, a wraz z nimi tamtejsze standardy. Na dobrą sprawę mam wrażenie, że pracuję w Niemczech, a nie Austrii. Reguły są na pierwszym miejscu, dyscyplina większa i wszystko powinno chodzić jak w zegarku.
Nie za bardzo odnajduje się też w świecie garniturów i garsonek, nawet jeżeli te noszą przede wszystkim ludzie na wyższych stanowiskach. Zestresowane asystentki, poważni szefowie i zasady jak się ze wszystkimi obchodzić. Do kogo można się zwrócić, a do kogo nie. Gdybyśmy poznali się w innych okolicznościach, bylibyśmy znajomymi. W pracy musi być dystans i powaga.
Cały ten poważny nastrój sprawia, że ja sama nie umiem być poważna. Mam w pracy dodatkową potrzebę rozluźniania atmosfery i żartowania, żeby to wszystko jakoś zbalansować.

Zalety nowej sytuacji

Praca na etacie dotyczy większości z Was, więc sami dobrze je znacie. Co miesiąc przychodzi pensja, masz ubezpieczenie, odkładasz na emeryturę, płacą ci za nadgodziny (jeśli masz farta) i nie przynosisz pracy do domu.
Moje CV nie prezentowało się do tej pory szczególnie poważnie, więc cieszę się, że pojawi się w nim nieco bardziej wartościowa pozycja. Miło jest zarabiać, nawet jeżeli do lata nie odczuję przychodów, bo oddaję długi. Dobrze jest mieć mniej czasu do rozmyślania nad życiem. Choć na tę czynność zawsze gdzieś znajdę czas, a już tym bardziej w słabsze dni, czyli ze 3 razy w tygodniu, hehe.

Moje stanowisko jest o tyle ciekawe, że nie spędzam całego dnia przed kompem. Kręcę się między biurem, kuchnią degustacyjną a piwnicą, gdzie przechowujemy produkty na czas trwania kontraktu.
W lutym degustowaliśmy świąteczne czekoladki i orzechy w czekoladzie. Wiem, brzmi jak dobry dzień w biurze. Był taki tydzień, że w ciągu trzech dni degustowałam 45 różnych filetów rybnych. Tego już mało kto mi zazdrości, ale wciąż, zajęcie brzmi mało typowo.

Nie chodzę do pracy ze skrętem żołądka, nie płaczę w niedzielę wieczorem, nie jestem zdołowana w poniedziałki, nie umieram ze smutku w trakcie pracy. Jeżeli dopada mnie dół, to raczej w czasie wolnym i w środku tygodnia lub weekendy. A kiedy ktoś pyta, jak mi się podoba praca – szczerze odpowiadam, że jest w porządku i że jest lepsza niż myślałam. Jednocześnie przyznaję się, że nastawiałam się bardzo negatywnie.

Co uwiera na co dzień

W nowej rzeczywistości najbardziej odczuwam ograniczenie wolnego czasu i fakt, że życie toczy się prawie tylko wokół roboty. Nie jestem w tym zapewne odosobniona, dotyczy to chyba wszystkich na etacie. Może poza tymi najbardziej zmotywowanymi i żyjącymi dla pracy. Mojemu partnerowi zdaje się to nie przeszkadzać i najchętniej wychodziłby z biura ostatni. Ja mam wrażenie, że żyję przede wszystkim, żeby pracować. Wracam do domu i mam ochotę spędzić wieczór przed telewizorem. Często nie chce mi się nawet otwierać laptopa, a tym bardziej zmuszać do myślenia i publikacji czegokolwiek, nie mówiąc o pisaniu posta.
Pewnie latem będę aktywniejsza dzięki pogodzie, but still, brakuje czasu na nicnierobienie.

Sukces czy porażka?

Możecie mieć wrażenie, że wydźwięk tego posta nie jest jednoznaczny, bo i ja nie jestem pewna jak odbieram swoją sytuację. Czy to, co robię teraz jest podstawą do tego, żeby być z siebie dumną czy zawiedzioną? Czy to porażka czy sukces? Mam mieszane uczucia, przeplatające się wzajemnie.

Z jednej strony przypominam sobie, że do niedawna byłam nieudacznikiem bez pracy, bez dochodów, ubezpieczenia socjalnego i prawa do jakichkolwiek świadczeń.
Teraz mam pracę, ubezpieczenie, zarabiam nieźle ponad najniższą krajową, mój niemiecki ciągle się poprawia i to są same sukcesy! Chcą mi nawet płacić za urlop – co do niedawna było mi lepiej znane z opowiadań niż praktyki.

Myślałam, że nie jestem wystarczająco rozgarnięta, żeby wykonywać tego typu pracę. Tym bardziej po niemiecku. Byłam przekonana, że nie dam sobie rady, a wyobrażenie sobie siebie z biurze było dla mnie jednym z najbardziej stresujących obrazków.
Na tydzień przed rozpoczęciem pracy mój strach zaczął przybierać coraz większych rozmiarów, aż zaczął wymykać się spod kontroli. Pierwszego dnia zjawiłam się w pracy tylko dlatego, że mój chłopak przekonał mnie do uwierzenia w bardzo sprytne kłamstwo. Powiedział, że w pierwszym tygodniu nie muszę absolutnie niczego rozumieć. Mam być tylko miła i na tym się skupić.
Gdybym wiedziała co naprawdę czeka mnie na początku, pewnie nigdy nie odważyłabym się pójść do pracy pierwszego dnia. Na szczęście dałam sobie wmówić, że wystarczy się uśmiechać. A potem już nie było czasu się bać.
I tak minęło 6 tygodni, a ja nadal ciągnę i na razie nikt nie chce mnie wyrzucić. To też sukces.

Dlaczego więc porażka? Bo nie taki miałam plan na ten rok. Tak naprawdę chciałam pójść w zupełnie innym kierunku i zacząć coś swojego. Nie wyszło. Od kilkunastu lat wiem czego nie chcę od życia i biurowa praca dla dużej firmy była jedną z tych rzeczy.
Wiedziałam też, że zdecydowanie nie chcę żyć od weekendu do weekendu. Teraz tak właśnie żyję. Chcę, żeby czas leciał szybciej, byle do piątku i do kolejnej wypłaty. A przecież wiem, że nie ma to większego sensu, bo na dobrą sprawę żadna meta nie istnieje.

Nie mam też wrażenia, żebym robiła coś ważnego i potrzebnego. Ponadto nie wydaje mi się, że mogę być dobra w tym co robię. Przeciętna, tak, ale nic poza tym. Z drugiej jednak strony zastanawiam się czy w ogóle istnieje praca w której mogłabym być kompetentna. Może po prostu jestem szczególnie dobra w nicnierobieniu, a moją specjalnością jest czas wolny?

Urlop…

Kiedy pisałam o rozpoczęciu pracy na etacie, dostałam wiadomości motywujące, że w ten sposób też da się podróżować. Można wyciskać dni wolne do maksimum. Istnieją możliwości urlopu bezpłatnego. I mogę pokazać wszystkim ile da się robić mając rocznie policzone dni urlopu.
Szczerze mówiąc nie mam motywacji, żeby cokolwiek tutaj udowadniać. Nie postawiłam sobie za cel bycie w ciągłej podróży, ale stworzenie sobie takiej codzienności, żebym nie chciała od niej uciekać czy czekać, kiedy tylko uda mi się gdzieś wyrwać.
Jakkolwiek miło będzie mieć wolne, nie do końca chcę postrzegać ten czas jako najjaśniejsze momenty w roku. Zwłaszcza, że z urlopu trzeba będzie wrócić i pójść do pracy, a tych zderzeń autentycznie się boję.
Moje podejście do podróży też przeszło sporą modyfikacje i planowanie wyjazdów (poza tymi bliskimi) niekoniecznie kojarzy mi się już z beztroską. Z tyłu głowy włączają mi jednocześnie wszystkie etyczne problemy i wątpliwości związane ze słusznością podróży i tym, jak powinnam postępować. Biorę tutaj dużo więcej pod uwagę niż tylko pomysł wakacji.

Nigdzie się nie wybieram

Mam poczucie, że zepsułam kilka ostatnich lat na robieniu nie-za-bardzo-wiadomo-czego. Żałuję pewnych decyzji i bycia pod kontrolą własnego strachu.
Nie chcę powtórki z sytuacji w której byłam już wielokrotnie, dlatego powiedziałam sobie, że na jakiekolwiek zmiany zawodowe zdecyduję się tylko w sytuacji, kiedy będę mieć zabezpieczenie finansowe innym zajęciem.
Chociaż regularnie dopada mnie wątpienie w to co robię, kierunek, w którym zmierzam czy generalnie w sens życia, nie przewiduję w bliższej przyszłości żadnych modyfikacji pod względem pracy. Nie dlatego, że tak się w obecnym zajęciu realizuję i dobrze czuję, ale dlatego, że mam dość tego wszystkiego, co wiąże się z szukaniem własnego miejsca. Trzymania się cichej nadziei, próbowania bez przekonania i masy wątpliwości.
Nasłuchałam się serca w ostatnich latach, nierzadko z negatywnym skutkiem, więc teraz zamierzam trzymać się bliżej rozsądku. Zobaczymy czy z lepszym skutkiem.


San Jose del Pacifico, Meksyk // 2014