To już nie jest ten sam odcinek trasy do miasta i z powrotem, którego zazwyczaj zresztą nie widzę siedząc w niebieskim namiocie colectivo.
Jedziemy na południe, oddalam sie od Puerto Escondido. Patrzę na zmieniający sie za oknem krajobraz i myśle, ze dawno nie byłam w drodze. Teoretycznie od stycznia, ale zadomowilam sie w Puerto na dobre. Zapomniałam, ze jestem w podróży i żyję z tego co mam w plecaku, a nie w szafie.
Któregoś wieczoru pomagałam w kuchni. Stałam na krześle i sięgałam po coś wysoko na półce, kiedy Wendy, nasza barmanka powiedziała do nowo przybyłych gości – my też mamy tutaj Ulę – i wskazała na mnie, a ja nie wiedząc dokładnie o co chodzi pomachalam do przybyłych gości.
Okazało sie, ze Ula, Agata i Piotrek sa z Polski. Pierwsi goście w hostelu z Polski odkąd tu jestem i pierwsi Polacy jakich spotykam od prawie trzech miesięcy.
Piotrek przez 15 lat mieszkał w Stanach, ale zdecydował się na przeprowadzkę do Polski. Zanim jednak wróci do kraju, chce powłóczyć się po świecie.
Agata – siostra Piotrka i Ula – mama, przyleciały w odwiedziny. Od razu polubiłam ich, bardzo wyluzowana rodzina, z wyjątkowo wyluzowaną mamą na czele, która zapewne dogadałaby się z moją.
Chociaż cała trójka jest z Łodzi, szybko znaleźliśmy wspólnych znajomych. Piotrek tak jak ja trenował pływanie, a kiedy powiedziałam Agacie o moim blogu okazało się, że czytają go jej znajomi.
Po kilku dniach pożegnaliśmy Ulę, a Agata z Piotrkiem mieli jeszcze kilka planów do zrealizowania przed powrotem Agaty do domu.
Wracając któregoś poranka z surfingu wpadłam na pomysł wybrania sie z nimi w góry, do miejscowości, ktora polecało mi wczesniej kilku znajomuch. To była ostatnia okazja przez wyjazdem stąd, a to pozytywne rodzeństwo było doskonałym towarzystwem na taką wycieczkę. Mój szef też uznał to za dobry pomysł i bez problemu dostałam wolne.
San Jose del Pacifico jest położonym wysoko w górach miasteczkiem. Teoretycznie nie różni sie wiele od innych mijanych w drodze do stolicy stanu Oaxaca, ale od czasu do czasu wysiada z mini vana jakiś gringo. Jednym z głównych powodów popularności San Jose są grzyby halucynogenne, które rosną w okolicy. Sezon na nie trwa przede wszystkim latem, ale zasuszona forma przedłuża okres ich dostępności.
Jak tylko wysiedliśmy na miejscu z vana, mieliśmy wokół siebie przyjaciół. Lokalne psy z radością odprowadziły nas do hostelu. Jeden z nich, kulawy Chuapito – jak nazwał go Piotrek – został z nami przez całą długość pobytu. Kiedy wstawaliśmy rano czekał za płotem, odprowadzał nas wszędzie gdzie szliśmy i wracał. Był tak dzielny, że kupiłam mu torbę kości w mięsnym.
Hostel polecił mi Ben, bo sam odwiedził to miejsce w jednej ze swoich podróży i miał do niego spory sentynemt. Nazywanie Casa de Catalina hostelem to może i nawet przesada, ale dobrze wpasował sie w klimat miejsca. Drewniana chata o wnętrzu, które spokojnie mogłoby należeć do Włóczykija i jego ziomów.
Weszliśmy do środka. Pod oknem na przedłużonym parapecie leżały koce i poduszki, gdzie w dzień spały koty, a wieczorem ludzie. W kuchni gotowało posiłek kilka osób. Skierowali nas do Fernando, który po chwili się odnalazł i zaprowadził na górę, żeby sprawdzić czy są wolne miejsca. Znalazły się dla nas dwa łóżka. Jedno wystarczająco duże, żebym mogła dzielić je z Agata i pojedyncze dla Piotrka w drugiej chatce. Naszymi współlokatorami był dziwny, w pozytywnym tego słowa znaczeniu Australijczyk i jeszcze dziwniejszy Meksykanin, któremu nie zamykały sie usta, a palona kilka razy dziennie trawa nie ściągala uśmiechu z ust. Tito ciagle mówił do nas po hiszpańsku, zreszta w zawrotnym tempie, ale jednocześnie używał prostego języka i ciagle był gotowy wyjaśniać to, czego nie rozumielismy. A rozumieliśmy zaskakująco duzo i szybko doszłam do wniosku, ze po tygodniu spędzonym sam na sam z Tito, mój hiszpański wskoczyłby na kolejny poziom. Pewnie miałabym też ochotę zakneblować mu usta po pierwszych dwóch, ale dla dobra mojego hiszpańskiego postarałabym się o cierpliwość. Tito przyjechał ze świeżo zakupioną w San Christobal niebieską gitara i marzył o podróży do Indii.
Z kolei Neil z Australii podróżował z grubym zeszytem, a kartki zapełniał rysunkami krajobrazów, które zainspirowały go w podróży. Na jednej stronie znalazł sie widok z tarasu hostelu. Byliśmy ponad chmurami, które nieustannie wędrowały zmieniając wygląd otoczenia co kilka minut.
Pierwsza przesiadka.
Banany o różnych barwach, rozmiarach i kształtach, a wszystkie trzy razy smaczniejsze od tych z naklejkami.
Zamiast kanapki z pasztetem, kiść bananów na drogę.
Przerwa na posiłek.
Nasz pokój. Po dwóch miesiącach upału w Puerto Escondido dziwnie było założyć coś z długim rękawem, spać pod dwoma kocami i w ogóle odczuwać zimno. A w nocy naprawdę nie było ciepło, wysokość 2500 m.n.p.m zrobiła swoje.
Gitara Tito.
W hostelu zatrzymała się hippie rodzina z Urugwaju, a pierwszego wieczoru dojechała Belgijka z synem, którego zamiłowanie do wędzonych ryb podpowiedziało mi, że już niejedno widział, niejedno jadł i musi być hippie dzieckiem jak jego koleżanka z Urugwaju.
Neil i zeszyt podróżny.
Nudna zupa z krewetkami i fasolą + sucha tortilla.
Centrum miasteczka.
Widok z hostelu.
Nasz taras.
Wieczór w hostelu.
Drugiego dnia zapisaliśmy się na Temazcal, tradycyjną saunę parową. Don Navarro jest osobą, do której mieliśmy się zgłosić. Zaprowadził nas do swojego domu, a Chuapito oczywiście poszedł z nami.
W garnku parzyła się już herbata ziołowa.
Weszliśmy do czegoś na kształt iglo, a Don Navarro po chwili przyniósł gorące kamienie, które za pomocą związanych gałązek okrapialiśmy naparem z ziół.
Po kilku seriach w saunie i zimnym prysznicu czekała na nas ziołowa herbata. W sezonie grzybowym Don Navarro podaje herbatę z grzybami halucynogennymi, a potem można być radosnym i hasać po łące na terenie jego posiadłości.
Powrotny spacer do miasteczka.
Piotrek i Agata.
Po dwóch dniach pożegnałam Piotrka i Agatę. Oni pojechali w stronę Oaxacy, a ja z powrotem nad ocean. Z rana byłam wysoko w górach, a w obiad już surfowałam.