Grubo po północy wysiedliśmy z Ubera w typowej amerykańskiej dzielnicy mieszkalnej, gdzieś na przedmieściach Seattle. Mieliśmy znaleźć dom Couchsurfera u którego zatrzymywaliśmy się na czas pobytu w mieście. Nie było go nawet w domu, w ostatniej chwili zdecydował się pojechać na wakacje, ale nie chciał odwoływać naszej wizyty więc mimo wszystko zaprosił nas na swoją kanapę. Na drugiej spać miała inna Couchsurferka, a w pokoju obok współlokator.
– Muszę wstać rano do pracy, ale zostawię na werandzie zapalone światło, a drzwi wejściowe otwarte. W razie czego dzwoń! – napisała Taisha, Couchsurferka z którą kontaktowałam się w sprawie przyjazdu.
Kierowca Ubera wysadził nas pod domem wskazanym przez Google Maps. Był też niestety jedynym domem, którego numeru nie mogliśmy znaleźć. Na werandzie światło było zgaszone, paliło się tylko przy bocznych drzwiach. Dostałam instrukcje, żeby wejść do domu bez pukania w środku nocy, więc nie było za bardzo miejsca na pomyłkę. Wyobrażacie sobie gdybyśmy weszli do niewłaściwego domu i położyli się u przypadkowych ludzi na kanapie?
Sprawdziliśmy wszystkie domy w okolicy, ale numeracja nie była do końca jasna. Po godzinie szukania, pytania sąsiadki, próbie dodzwonienia się do Teishy usiedliśmy zmarnowani przed właściwym (wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy) domem i zastanawialiśmy się gdzie spędzimy tę noc. Każda propozycja w zmęczeniu tak długim lotem brzmiała fatalnie.
– To Twoja pierwsza przygoda z Couchsurfingiem i tak ma się skończyć? To się nie zdarza i dzisiaj też nie może… – Mówiłam sfrustrowana do Benjamina.
W końcu zrobiłam ostatnie podejście, podeszłam blisko werandy z latarką aż znalazłam numer domu. Ten właściwy! Pukałam się w głowę, że nie wpadliśmy na to wcześniej, ale i tak poczuliśmy dużą ulgę, że nie musimy kombinować z wyrwaniem się z tej odległej od centrum dzielnicy. A potem weszliśmy do domu jak gdyby nigdy nic, metodą prób i błędów znaleźliśmy łazienkę i szczęśliwi końcem dnia położyliśmy się spać na rozkładanej kanapie.
Pierwszy dzień w mieście rozpoczęliśmy z pustymi żołądkami, a że wysiedliśmy z autobusu w samym centrum, zaczęliśmy od targu Pike Place Market, jednego z najsłynniejszych miejsc w Seattle.
Nasz pierwszy posiłek okazał się też jednym z najlepszych w tej podróży. Kanapka z Pike’s Pit Bar-B-Que z wędzonym przez 16h mostkiem wołowym i z ostrym sosem barbecue.
Był piątek i targ pękał w szwach, nie obeszliśmy więc wszystkich zakątków, szybko chcieliśmy uciekać.
Pioneer Square to najstarsza i najładniejsza część centrum Seattle, z budynkami z czasów założenia miasta.
W połowie dnia wjechaliśmy 73 piętro Columbia Center, najwyższego budynku Seattle, żeby spojrzeć na miasto z góry. Bilety dla dorosłych kosztują 14.75$, a studenckie i dla seniorów 9$. Bilety są całodzienne, można więc przyjść tutaj w dzień, a także na zachód słońca i zostać, żeby zobaczyć miasto nocą.
Popołudniu spotkaliśmy się Taishą, Couchsurferką, która zatrzymała się u naszego hosta na dłużej, bo przeniosła się niedawno z Płn. Karoliny do Seattle, kontynować studia. Bardzo ją polubiłam, rzadko poznaję dziewczyny o tak wyluzowanym sposobie bycia. Mam nadzieję, że jeszcze się gdzieś spotkamy!
Lokal słynął przede wszystkim z dobrego piwa (nie mogę przypomnieć sobie nazwy), ale podzieliliśmy się też porcją wytrawnych gofrów.
Zanim wróciliśmy w trójkę do domu wjechaliśmy jeszcze raz na piętro widokowe Columbia Center., żeby spojrzeć na Seattle nocą.
Kolejnego poranka Taisha spotykała się z koleżanką w University District, więc pojechaliśmy razem z nią w okolicę Uniwersytetu Waszyngtońskiego i zaczęliśmy od śniadania w Ugly Mug Cafe. To przytulnia kawiarnia z dobrą kawą i kilkoma propozycjami na śniadanie i lunch.
Przespacerowaliśmy się po okolicy, a potem pojechaliśmy do Fremont. Dzielnicy postrzeganej jako artystyczna, która w ostatnich latach przeszła gentryfikację i straciła trochę na swoim alternatywnym wizerunku. Mimo wszystko znajduję się tam jeszcze trochę kolorowych miejsc, do których warto zajrzeć.
Jednym z nich jest vintage shop w podziemiu, który dobrze pamiętam z ostatniej wizyty w Seattle. Można spędzić w nim dwie godziny na oglądaniu wszystkich skarbów jakie oferuje sklep. Wyszłam stamtąd z obrazkiem z awokado.
Słynny pomnik Lenina – przypłynął do Seattle ze Słowacji pod koniec lat 80tych. Spodobał się pewnemu odwiedzającemu Czechosłowację Amerykaninowi, a ponieważ znał jego twórcę i wiedział, że pomnik zostanie zniszczony, postanowił go uratować i odkupił od władz Popradu.
Przeczytałam takie zdanie na ten temat “If someone said there’s a statue of Lenin in the Fremont neighborhood you’d expect it to be of John Lennon, not Vladimir.” Rzeczywiście pomnik nijak ma się do charakteru dzielnicy, choć z drugiej pasuje do ekscentryczności Fremont. Podobno w czasie parady równości Włodzimierz zostaje odziany w spódniczkę tutu.Poprzednim razem w Seattle spróbowałam tutaj po raz pierwszy pizzy w stylu Chicago – współwłaścielem lokalu był mój host tata z Kalifornii. Niestety przez jakieś problemy zdecydowali się go zamknąć. Pozostał tylko szyld zadedykowany Kylie, którą opiekowałam się w San Francisco.
W Fremont jest kilka interesujących miejsc z jedzeniem. Miałam akurat apetyt na lody, a moją uwagę przyciągnął wystrój Bluebird Ice Cream. Serwują tam domowe lody w świeżo wypiekanych waflach i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie gigantyczna porcja jaką mi wręczono, za niemałą zresztą cenę bo 4-5$. Nie podołałam rozmiarowi, musiałam pozbyć się części loda, przy okazji przypominając sobie, żeby w Stanach zawsze zamawiać porcję dla dzieci.
Parki w miastach latem to zbawienie, zwłaszcza podczas podróżowania, kiedy po godzinach chodzenia można się wyłożyć na trawie i zregenerować siły. Dick’s to stary i kultowy z fast food w Capitol Hill, największe kolejki są tutaj w weekendy w środku nocy.
Nie wiem dlaczego nie mam prawie żadnych zdjęć samego Capitol Hill, chyba najciekawszej dzielnicy Seattle. Zamieszkują ją głównie homoseksualiści, jest dzielnicą pełną dobrych knajp, barów, sklepów. Zdecydowanie trzeba tutaj wpaść.Marination Station było naszym przystankiem na kolację. Koreańskie fusion, czy bardziej koreańsko-hawajskie jedzenie. Jeżeli zastanawiacie się skąd w ogóle wzięło się takie połączenie– jak to często bywa, przez imigrantów, koreańskich imigrantów na Hawajach. Tęsknili za dobrze znaną im kuchnią, więc zadbali o to, żeby mieć powszechny dostęp do ulubionych dań, a z czasem bibimbab czy bulgogi stały się częścią hawajskiej kuchni.
Benjamin zamówił quesadillę (tutaj wdarł się też Meksyk) z kimchi i wieprzowiną, sosem, wykończoną lekkim colesławem i jalapeno. Ja połknęłam slidera (mini kanapkę/burgera) z wieprzowiną “kalua”, sałatką z kapusty, srirachą i taco z wołowiną w stylu bulgogi.
Widok na Seattle z Kerry Park jest jednym z najpopularniejszych. Najlepiej przyjść tutaj na zachód słońca. Niestety w sierpniowy weekend było tam sporo ludzi, ale podejrzewam, że w tygodniu, nie w środku sezonu turystycznego można być tam czasem samemu.
W dzień wyjazdu z Seattle odebraliśmy auto i razem z Taishą i jej kumplem pojechaliśmy na meksykańskie brunch do Baja Bistro. Benjamin przypomniał sobie czasy studiowania w Meksyku i żywienia się na ulicach Mexico City, a ja czasy Puerto Escondido. Tylko ceny zabolały dużo bardziej, w ogóle w większości miejsc miałam z nimi problem podczas tej podróży, napiszę o tym w którymś z kolejnych postów.
W tym miejscu pożegnaliśmy się z Taishą i ruszyliśmy w kierunku Portland!