Po dwóch dniach w Porto przyszedł czas na przygodę na wybrzeżu.
Idealnie się złożyło, że przyjaciel Benjamina jest w tym semestrze na wymianie w Lizbonie. Z Austrii do Portugalii pojechał swoim vanem, a teraz od czasu do czasu jeździ nim na weekendowe wycieczki. Z Porto polecieliśmy do Lizbony, co przy okazji polecam Wam jako opcję transportu, jeśli będziecie przemieszczać się z jednego miasta do drugiego. Z Ryanairem można polecić już od 10euro podczas gdy pociąg lub autokar kosztuje dwa razy więcej. Ponadto oba lotniska zlokalizowane są blisko miasta i bez problemu można dojechać tanio transportem publicznym.
Po nocy spędzonej u Martina z rana wyruszyliśmy nad ocean. Pogoda nie prezentowała się najlepiej, dość silny wiatr, przelotne opady i niewielkie szanse na surfing. Zaczęliśmy od Ericeiry, położonej jakieś 50km od Lizbony, jednej z większych miejscowości tej części wybrzeża. Potem zwiedzaliśmy okolicę choć nie było aż tyle do zobaczenia poza odwiedzaniem plaży i podziwianiem widoków. Spędziliśmy jednak bardzo fajny dzień, przeczytajcie resztę posta.
Popołudniu dojrzeliśmy ładną lokalizację na zrobienie dłuższej przerwy.
Miejsce okazało się doskonałe na drzemkę, zasypianie z widokiem na rozbijaące się w dole fale. Silny wiatr kołysał autem, a momentami miałam wrażenie, że toczymy się i lada moment spadniemy do oceanu.
Może nie widać tego po zdjęciu, ale fale tego dnia sięgały 4-5m.
Na kolację wyszukaliśmy dobrze ocenianą restaurację z owocami morza, Terra Mar. Dłuższą chwilę zastanawialiśmy się co zamówić, aż w końcu doszliśmy do tego, że jeśli zamówimy dwa przeciętne dania z menu zapłacimy prawie tyle, ile kosztował dobrze prezentujący się talerz owoców morza dla dwóch osób.
To co trafiło na stół przeszło nasze oczekiwania. Owoce morza darzę ogromną miłością, więc w momencie pojawienia się talerza znalazłam się w niebie.
Na talerzu znajdowały się kraby, ostrygi, krewetki, małże, homar, ślimaki wodne, małże brzytwy, pąkle kaczenice i sercówki. Owoce morza były podane na zimno i jeśli się nie mylę uprzednio spażone. Zamówiliśmy do nich chleb i zasmażany ryż z czosnkiem, podano też kilka sosów. Danie kosztowało 39euro, ale było jak najbardziej warte swojej ceny patrząc na resztę menu i ogólne ceny owoców morza w Europie.
Szczególnie ucieszyłam się widząc pąkle kaczenice. Od dawna chciałam ich spróbować, a jakoś nigdy nie miałam okazji bo nie są aż tak często spotykane. Zyją przyklejone do skał, w Europie przysmakiem są chyba tylko w Portugali i Hiszpanii. Z wierzchu twarde, mają jadalny środek, do które trzeba się dostać łamiąc je w odpowiedni sposób, bo w przeciwnym razie lubią pryskać wodą w twarz. Smakowo były raczej przeciętne, po prostu słone. Tego wieczoru moim faworytem były małże brzytwy.
Porcja była tak duża, że Benjamin w końcu się poddał, ale ja chociaż też byłam już bliska swoich możliwości, nie miałam zamiaru wstać od stołu aż talerz nie będzie pusty. W końcu jak często mam możliwość napchania się czymś co absolutnie uwielbiam, a co jest dostępne tylko na wybrzeżu i najczęściej drogie?! Pierwszy raz od dawna byłam ustasyfakcjonowana zjedzoną ilością owoców morza. Po tamtym dniu gdybyś ktoś obudził mnie w nocy i zapytał czy chcę ostrygę, podziękowałabym. Przez resztę 364 dni odpowiedź byłaby twierdząca.
Po kolacji pojechaliśmy do Ribeira D’Ilhas, surferskiej miejscówki, w której spędzliśmy trochę czasu w pierwszej części dnia. Miejsce zostało odnowione w ramach projektu związanego z rozwojem surfingu w tym rejonie. Przy plaży znajduje się duży parking, w sezonie otwarta jest szkoła surfingu, wypożyczalnia sprzętu, nowe łazienki, prysznice oraz bar/ restauracja. Teoretycznie nie można zostawać na parkingu na noc, ale ludzie z baru powiedzieli nam, że nie ma problemu więc tam spędziliśmy noc w vanie. Zdjęcie zrobiłam już o poranku.
Bar przypadł mi bardzo do gustu nie tylko przez lokalizacje, ale też wystrój, wygodne siedzenia i ekrany TV z kanałami poświęconymi sportom ekstremalnym. Podejrzewam, w że w letnie wieczory zbierają się tu surferzy z różnych krajów i dzieją się dobre imprezy.
Menu obejmuje śniadania, obiady, kolacje, przekąski i alkohole. Ceny, jak na miejsce, które jest w pewien sposób odosobnione też są bardzo przystępne.
Piękna słoneczna pogoda i śniadanie na zewnątrz.
A tak wygląda opisane przed chwilą miejsce z góry.
Około południa ruszliśmy w stronę Lizbony, z przystankiem na przylądku Cabo da Roca, najbardziej wysuniętym na zachód przylądkiem kontynentalnej Europy.