W jeden z najgorętszych dni tego roku wstaliśmy o wschodzie słońca, spakowaliśmy się raz dwa, wsiedliśmy na motor i wyruszyliśmy 50km dalej na granicę regionu Salzburga i Górnej Austrii. Naszym celem była ulokowana w Sankt Lorenz nad jeziorem Mondsee, góra Drachenwand. Choć można wejść na nią w tradycyjny sposób, słynie przede wszystkim z trasy do via ferraty. Od lat zabieram się do spróbowania tradycyjnej wspinaczki i sama nie wiem dlaczego do dzisiaj bezskutecznie, ale przynjamniej mogłam tym razem spróbować czegoś podobnego i też był to dla mnie pierwszy raz.
Klettersteig / via ferrata to wyznaczona w skale trasa, zabezpieczona stalowymi linami, żelaznymi drabinami i stopniami. Wyróżnia się róznymi stopniami trudności o czym warto pamiętać będąc początkującym. Wymagany jest też oczywiście odpowiedni sprzęt: uprząż wspinaczkowa, lonża, kask ze względu na możliwość spadających skał i rękawiczki dla większej wygody. Lonża odpowiada za autoasekurację, przez całą długość trasy jest się przypiętym do stalowej liny, a średnio co 2-5m znajdują się punkty przczypienia, przez które trzeba przenieść karabinek. Dzięki temu w razie wypadku nie spada się w dół więcej niż kilka metrów, choć i tak można się oczywiście poturbować. Poza Orlą Percią w Tatrach, która w pewnym stopniu przypomina klettersteig, nie znajdziecie tego typu tras w Polsce. W Europie są za to popularne we Włoszech, Niemczech, Francji, Austrii i kilku innych krajach.
Jestem człowiekiem oceanu i nie mam wątpliwości, że istnieją więksi miłośnicy gór ode mnie, ale wszelkie ekstremalne urozmaicenia, to zawsze dodatkowa zaleta. Przy via ferracie strach towarzyszył mi przez pierwsze 5-10min, bo zaczynaliśmy na pionowej ścianie z drabiną i wiedziałam, że powrót nie jest możliwy, iść mogę tylko w górę. Szybko jednak wyzbyłam się strachu i miałam z tej wspinaczki mnóstwo przyjemności. Choć była wymagająca fizycznie, nie czułam zmęczenia ani np. bólu kręgosłupa, który często towarzyszy mi przy normalnym wchodzeniu na górę. Nie przeszkadzał też lejący się z nieba żar, było super.
Wydawałoby się, że via ferrata jest niemożliwa z lękiem wysokości, ale przypadek Benjamina pokazał mi, że nie jest to aż tak oczywiste. Benji ma lekki lęk wysokości, ale przede wszystkim na budynkach i wszystkim tym, co zbudowane przez człowieka. Do gór ma jakoś dużo więcej zaufania. Może nie pchał się do siadania na ławce, którą zobaczycie na jednym ze zdjęć i było kilka momentów w których czuł się niekomfortowo, ale w ogóle nie przeszkadzało mu to w wejściu na szczyt. Najwyraźniej jest to kwestia mocno indywidualna i trzeba wiedzieć na co można sobie pozwolić. W najgorszym, najgorszym przypadku z pomocą przybywa helikopter, ale to opcja ostateczna i rzecz jasna nigdy nie należy na nią liczyć. W każdym razie co roku trafia ktoś, kogo przecenia swoje możliwości, zostaje ogarnięty paniką do tego stopnia, że nie jest w stanie zrobić ani jednego kroku i musi zostać zabrany drogą lotniczą.
Jedną z największych zalet Drachenwand jest położenie, przez cały szlak patrzenie w dół oznacza na dobrą sprawę podziwiania jeziora Mondsee, a ze szczytu widać kilka innych. Sam powrót z Drachenwand prowadzi normalnym szlakiem i nie należy do najbardziej udanych, więc raczej nie jest to góra, którą polecałabym do tradycyjnego wejścia. Dobrze jest też przybyć tu wcześnie rano, żeby uniknąć dużej liczby osób na trasie. A latem, przy dobrej pogodzie niech nagrodą po wspinaczce będzie kąpiel w jednym z okolicznych jezior, my udaliśmy się do położonego kawałek dalej Attersee.
Tak wyglądał początek trasy.
Mój aparat zajmuje za dużo miejsca i nie załapał się na tę wycieczkę, dlatego w tym poście foty z kompkatu Benjamina.
Na pierwsze dobre widoki nie trzeba było długo czekać, już po 10-15 minutach ukazało się jezioro, a po 30-45min było tak jak widać wyżej.
Jednym z ciekawszych elementów na trasie jest most linowy. Przez autoasekurację nie odczuwałam strachu, ale już z przejściem bez trzymania miałam problem.
Ławki ulokowane w nieoczywistych miejscach wymiatają. Siedzenie, patrzenie w dół i przepaść pod nogami… pomimo genialnego widoku, to nie jest ławka na której można się całkowicie zrelaksować.
Jeden z najtrudniejszych fragmentów.
Widok ze szczytu na zachód i nieporównywalnie lepszy na wschód – poniżej.
Po zejściu z Drachenwand pojechaliśmy nad Attersea, gdzie spotkaliśmy się z kolegą Benjamina.
Attersea przewinęło się już w postach, przy okazji pływania na wakeboardingu.
Temperatura wody była wyjątkowo przyjemna do pływania, a wylegiwanie się na trawie po wysiłku jeszcze przyjemniejsze. W połączeniu z Drachenwand to był jeden z najfajniejszych dni tego lata…
Nie spodziewałam się tego wcześniej, ale jazda na motorze daje podwójną frajdę do jazdy autem i mówię to jako pasażer, który niekoniecznie ma parcie na samodzielne prowadzenie. Na malownicze austriackie trasy (bo autostrady to totalna nuda i niewygoda) i dobrą pogodę ten środek transportu nadaje się idealnie.
Lokalizacja Drachenwand