Menu
Podróże

W Szwajcarii jak w domu…

Lubię wracać na blogu do miejsc i osób, które już kiedyś się przez niego przewinęły i tak też będzie w dzisiejszym poście. Nie chce mi się wierzyć, że od czasu, kiedy ostatnio dodałam zdjęcia z tego domu, minęły prawie cztery lata. Tym, którzy pamiętają to miejsce mogę tylko pogratulować wytrwałości w czytaniu bloga;).
Latem 2009, niedługo przed moim wyjazdem do USA, razem z kolegą ze Stanów, który spędzał wtedy część wakacji na wolontariacie w Zielonej Górze, wybraliśmy się do Szwajcarii. Zatrzymaliśmy się u Couchsurferki Susan, u której Jeff nocował po swoim przylocie do Europy, zanim jeszcze przyjechał do Polski. Susan i jej mąż Andy to Amerykanie od wielu lat mieszkający w Szwajcarii. Mają dwóch synów, Simeona (27) i Lucasa (29), z którymi spędziłam trochę czasu przy okazji mojego pierwszego pobytu. Lucas od zawsze pasjonował się muzyką i teraz studiuje w Los Angeles komponowanie muzyki filmowej. Spotkałam się z nim raz w San Francisco. Z kolei Simeon ma za sobą kurs w Saint Martins College w Londynie, teraz kończy historię sztuki w Zurychu i pewnie skończy w branży modowej.
W Wettingen czuję się jak w domu nie tylko dlatego, że lubię tę rodzinę, ale panuje tam też taki totalny luz i gościnność w amerykańskim stylu “czuj się jak u siebie, używaj czego chcesz, lodówka jest do twojej dyspozycji”. Susan to świetna kobieta, którą traktuję jak koleżankę i fajnie było po dłuższej przerwie (jesteśmy w kontakcie na FB) z nią porozmawiać. Zaskoczyła mnie pozytywnie wiadomością, że od najbliższych wakacji zaczyna roczne studia magisterskie z creative writing w LA. Uwielbia pisać, marzyła o tych studiach od dawna i wreszcie znalazła na to odpowiedni moment. Do Stanów będzie musiała polecieć ze dwa-trzy razy, a reszta kursu przebiega online. Podziwiam ludzi, którym w wieku 50-60lat chce się kształcić, mam nadzieję, że i ze mną będzie podobnie. Na razie wydaje mi się to mało możliwe, ale może za 30 lat też odczuję potrzebę zrobienia magistra haha.

A wracając do wakacji 2009, po kilku dniach spędzonych z tą rodziną wiedziałam, że powinni ich poznać moi rodzice, bo byłam pewna, że się polubią. Okazja przyszła niedługo po tym jak wróciłam ze Szwajcarii. Susan i Andy wybierali się do Berlina, a ponieważ wiedzieli, że Zielona Góra leży niedaleko granicy zastanawiali się nad odwiedzeniem Polski. Ja wyjeżdżałam wtedy do Grecji, ale powiedziałam im, żeby koniecznie do nas przyjechali, a moi rodzice się nimi zaopiekują. Dotarli, spodobało im się bardzo, świetnie się dogadali z mamą i tatą, byli zachwyceni polskim jedzeniem i Żubrówką. Rok później, kiedy ja byłam w San Francisco, moi rodzice pojechali do Wettingem. A w zeszłe wakacje, kiedy poleciałam do Nowego Jorku, Susan i Andy znowu nas odwiedzili. Będąc w NYC śmiałam się tylko na widok zdjęcia Andy’ego na FB trzymającego w górze szalik Polski, podczas meczu piłki ręcznej na który zabrał ich mój tata.
I tak z przypadkowej znajomości z Couchsurfingu zawiązała się przyjaźń dwóch rodzin:).

Untitled
Uwielbiam kuchnię Susan, jest duża, przestronna i ma w niej urządzenia, które widziałam pierwszy raz na oczy.UntitledUntitled
Poranek spędziłam sama, ale w przerwie pracy Susan wpadła do domu, żeby ze mną pogadać, a później zaplanowałyśmy co zrobimy na kolację i pojechałyśmy na zakupy spożywcze.Untitled
Kiedy Susan wróciła do pracy, przeszłam się na spacer po Wettingen i Baden, miejscowości obok.Untitled
Nie da się porównać lata z zimą, zapamiętałam to miejsce jako dużo ładniejsze, a teraz wszystko było szaro-brązowe i nijakie.Untitled
Baden.
Untitled
Nie wiem jak jest z francuską częścią Szwajcarii, ale od niemieckiej totalnie bije Niemcami. Witryny w sklepach, wygląd ludzi, ogólnie szczegóły, ale budują całość.UntitledUntitledUntitled
Wspólne gotowanie.UntitledUntitled
Na deser zrobiłyśmy bezmączne ciasto migdałowo- pomarańczowe.UntitledUntitled
Łosoś marynowany w imbirze, miodzie i teriyaki, ziemniaki, sałata i warzywa na ciepło.Untitled
Simeon, Werner (lokator z Niemiec), Susan i Andy.Untitled
Wylot do Nowego Jorku miałam z Genewy, więc z samego rana wsiadłam w pociąg, który z drobnymi przesiadkami zawiózł mnie prosto na terminal odlotów. Nie jeździłam w Japonii Shinkansenem, słynnym super-szybkim pociągiem, ale od japońskich kolei wolę mimo wszystko szwajcarskie.