Niedługo po tym jak przekroczyliśmy granicę z Nicaraguą, rzuciło nam się w oczy jak zielono zrobiło się dookoła. Niewielka różnica odległości, bardzo podobny klimat, a jednak otoczenie przypominało bardziej Nową Zelandię niż Meksyk.
Podróż we dwójkę zrobiła się trochę bardziej rozleniwiona niż w pojedynkę, wszelkie sprawy organizacyjne zaczęły przychodzić z większą trudnością przez co w pewnym momencie pokonanie 200km z jednego miejsca do drugiego zajęło nam trzy dni i musieliśmy pominąć jedną z większych atrakcji Kostaryki, park Monteverde i zaprzestać na La Fortunie i okolicach. Był to czas ostatniego meczu Kostaryki z Holandią i wyjątkowo fajnie było przeżywać emocje razem z Ticos, dla których każdy mecz był świętem narodowym. Znajomi, którzy byli w Kostaryce przy okazji pierwszych meczów opowiadali mi, że po wygranych, w barach alkohol lał się za darmo, a niektóre sklepy obniżały na drugi dzień ceny o 50%. Z kolei powrót drużyny do kraju urósł do rangi święta narodowego. Pracownicy państwowi w stolicy dostali pół dnia wolnego, a stacje telewizyjne przez cały dzień transmitowały fetę na cześć drużyny.
Chociaż dojazd do La Fortuny trwał o dwa dni za długo, wrażenia z dżungli zapamiętam na długo. Plan wejścia na wulkan Cerro Chato przypadł na deszczowy dzień, ale nie mieliśmy czasu, żeby przełożyć wycieczkę na kiedy indziej. W momencie kiedy zaczęliśmy wspinaczkę niebo było tylko zachmurzone, ale szybko przyszło oberwanie chmury i po 10min później byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Ścieżką płynął potok, w butach mieliśmy jezioro i tak pozostało aż do powrotu. Nigdy nie zmokłam tak bardzo, ale jednocześnie wejście i zejście sprawiło mi wyjątkowo dużo frajdy. Korzenie, kałuże, trochę błota i ten niesamowity zamglony las deszczowy dookoła sprawiał wrażenie bycia na planie Jurrasic Park. Na szczycie w kraterze wulkanu czekało nas jezioro oraz widok na pobliski wulkan Arenal, ale przez deszcz i mgłę musieliśmy polegać na własnej wyobraźni.
Kilka dni później Benjamin miał powrót do domu, a ja udałam się nad ocean do Santa Teresa, jednej z popularnych surferskich miejscowości w tych stronach. Poza surfingiem i oglądaniem ostatnich meczów mundialu nie było tam za wiele do roboty, więc każdy dzień wyglądał podobnie. Skupiłam się na korzystaniu z ostatnich fal przed sprzedaniem deski i obmyślaniu planu wcześniejszego powrotu do Europy i zrobienia niespodzianki Benjaminowi, o czym napiszę w kolejnym poście.
W bliskiej przyszłości pojawią się też zapewne na blogu podsumowania mojej podróży po Ameryce Centralnej.
Plaże w okolicach Santa Teresa były jednymi z piękniejszych jakie widziałam. Zieleń wzdłuż plaży była gęsta i soczysta jak nigdzie indziej.