Zaopiekowałam się kulinarną stroną tego wyjazdu, więc o przypadkowym posiłku w przypadkowym miejscu nie było raczej mowy;). Drugiego dnia pojechaliśmy na obiad do Dong Huong, wietnamskiego lokalu w Chinatown. Z pozoru niewielka restauracja, w środku okazała się całkiem spora i podzielona na kilka części. Była akurat pora lunchu w poniedziałek, a my z trudem znaleźliśmy wolny stolik, co już było dobrym znakiem. Chciałam, że ekipa spróbowała kilku potraw, więc wybraliśmy sześć różnych dań. W posiłkach jedzonych w dużej grupie uwielbiam to, że można spróbować kilku rzeczy, wydając tyle samo, ile wydaje się w pojedynkę. Jedzenie w Dong Huong było świetne, autentyczne, świeże i niedrogie, rachunek na osobę wyniósł nas ok 8€.
Klasyczna pho.
Zaczęliśmy od talerza z warzywami, vermicelli i papierem ryżowym, w który zawijaliśmy świeże sajgonki i maczaliśmy w podanych sosach.
Zupa z krewetkami (w menu nr T6) w której na spodzie talerza była warstwa drobno posiekanych orzeszków przebiła według mnie pho. Nie pożałowano krewetek, trochę przypominała mi laksę, a to orzechowe dno świetnie dogadało się z moim podniebieniem.
Sałatka z wołowiną, makaronem ryżowym, sajgonkami (S3). Wszyscy bili się o sajgonki, a mi w ogóle bardzo smakowała całość. Na zdjęciach nie ma grillowanego kurczaka na ryżu (C4), który wydawał mi się nudną opcją, a okazał się być przepyszny i w sam raz dla kogoś, kto nie lubi eksperymentów w kuchni.
Później rozdzieliśmy się na dwie grupy, ja wybrałam się z Marcinem na cmentarz, skąd zobaczyliście zdjęcia w poprzednim poście, a po wizycie na Pere Lachaise spacerowaliśmy bez większego celu.