Menu
Historie / Podróże / Przemyślenia / Życie

Za czym tęsknię z Meksyku?

Jeszcze trochę i niedługo miną trzy lata odkąd zatrzymałam się na trzy miesiące w Meksyku. Bardzo lubię wracać do wspomnień z tamtego czasu, bo był to zdecydowanie jeden z najfajniejszych epizodów w moim życiu. Dla przypomnienia – zaczęło się od marzenia o porządnej nauce surfingu. Pływałam kilka razy przy okazji różnych podróży na przestrzeni lat, wiedziałam, że to coś dla mnie, ale nie miałam nigdzie czasu, żeby przyłożyć się do nauki. W końcu po dwóch latach studiów w UK nabrałam ochoty na roczną przerwę, którą zadedykowałabym surfingowi w Ameryce Środkowej. Zaczęłam od Stanów, poleciałam do Mexico City, a tam, trochę przypadkiem na następny cel podróży wybrałam Puerto Escondido, surferską miejscowość nad Pacyfikiem. Na miejscu spodobało mi się od razu. Po kilku tygodniach mieszkania w pustym hostelu, kupieniu deski i początkach pływania, znalazłam pracę jako wolontariusz w innym hostelu, słynącym z tego, że serwował wegańską kuchnię. Z pracownikami/wolontariuszami hostelu szybko stworzyliśmy rodzinę, surfowałam tak często jak tylko mogłam i spędzałam fantastycznie czas. Wyjeżdżając łzy lały mi się strumieniami, ale kiedyś trzeba było opuścić Puerto Escondido, żeby też z perspektywy czasu porządnie docenić tamte trzy miesiące. W miniony weekend odklejałam ze ściany zdjęcia z tej podróży i ponownie wróciłam do wspomnień z Meksyku, o których jest też dzisiejszy post. Powstał we współpracy z Corona Extra i jest zarazem ostatnim postem w cyklu naszej współpracy. Po kilku miesiącach wspólnych działań serdecznie dziękuję Coronie za wsparcie mojego bloga!

 

_MG_4813

Poranki w oceanie

Na co dzień budziłam się zazwyczaj przed wschodem słońca, zmieniałam piżamę na bikini, myłam zęby, brałam deskę i ruszałam na plażę. Przerabiałam różne rodzaje przyjemnych poranków w swoim życiu, ale nie ma dla mnie absolutnie nic lepszego niż zaczynanie dnia od surfingu w ciepłym oceanie. Tak ciepłym, że nawet o wschodzie słońca woda ma przyjemną temperaturę i nie marznie się leżąc na desce i czekając na fale. Zazwyczaj byłam jedną z pierwszych osób w wodzie, ale szybko zjawiały się kolejne. Miałam lepsze dni i gorsze, ale nawet te dni, kiedy fale sięgały trzech metrów i surfować byli na nich w stanie tylko najlepsi wspominam bardzo dobrze. To uczucie, kiedy nadchodzi ogromna fala i wszyscy zaczynają machać intensywnie rękami, żeby tylko zdążyć z przejściem przez nią zanim się załamie. I mijanie jej w ostatniej sekundzie, w ostatnim momencie ciszy, z delikatnym wiatrem na twarzy przed wielkim hukiem tuż za tobą. To jedno z moich ulubionych wspomnień…

IMG_5567

_MG_4789doub-2fot. Monika Walecka

 

_MG_4530

Śniadania w Osa Mariposa

Po średnio dwóch godzinach w oceanie kończyłam pływanie na desce. Wiedziałam, że przesadziłam z czasem w wodzie, kiedy piasek na plaży był już na tyle gorący, że musiałam biec z deską, żeby nie poparzyć stóp.
Wracałam do hostelu, szłam pod prysznic, a w tym czasie Jade kończyła przygotowywać śniadanie. Każdego dnia wszyscy zasiadaliśmy wspólnie z wolontariuszami i pracownikami hostelu do pierwszego posiłku dnia. W międzyczasie najczęściej zjawiał się na vespie dostawca tortilli, trąbiąc dwa razy, żeby ktoś odebrał od niego jeszcze ciepłą paczkę kukurydzianych placków. Cieszyliśmy się za każdym razem, kiedy zdążył przed rozpoczęciem jedzenia, bo mogliśmy robić śniadaniowe tacos w najlepszych, możliwych tortillach! Uwielbiałam te śniadania, zawsze chciałam zjeść więcej niż mogłam i był to doskonały moment dnia. Najpierw wczesny poranek w oceanie, dalej śniadanie w dobrym towarzystwie i wciąż jeszcze cały dzień przede mną.

IMG_6664a

Ludzie

Przeprowadzając się do Osy Mariposy nie spodziewałam się, że tak zżyję się z obecną tam wtedy ekipą. Na początku trzymałam się odrobinę z boku, ale po pewnym czasie ludzie z hostelu stali mi się bardzo bliscy. Kiedy dwóch wolontariuszy wyjechało, przeniosłam się do domku w którym mieszkał jeden pracownik hostelu oraz Mike i Laura z Anglii. Dzieląc jedno pomieszczenie przedzielone prześcieradłami niemożliwym było nie stać się jedną rodziną. Szczególnie zbliżyło nas wspólne oglądanie “Breaking Bad”, regularnie siadaliśmy wieczorem na moim łóżku i ekscytowaliśmy się w trójkę kolejnymi epizodami. Interesujący był też kontakt z goścmi w hostelu, niektóry zatrzymywali się na moment, inni zostawali na kilka tygodni stając się częścią Osy Mariposy, uczestnicząc w różnych wydarzeniach organizowanych przez nas.
W moim pobycie w Puerto Escondido najtrudniejszy był moment pożegnania chociaż miałam świadomość, że niedługo po mnie wyjeżdża Laura i Mike. Z czasem wyjechała lub przestała pracować reszta osób i na dzień dzisiejszy w Osie Mariposie nie ma już prawie nikogo z ludzi, którzy byli tam wtedy ze mną.

IMG_6474

IMG_6640

IMG_6377

 

_MG_4748

Młode kokosy, mango i papaje

W wysokich temperaturach ciężko o lepszy napój niż schłodzony, młody kokos. Przy okazji woda kokosowa świetnie gasi pragnienia po surfingu, a miąższ jest przepyszną, zdrową przekąską w przerwach pływania. No właśnie, bo chociaż popularnym stało się zamykanie wody kokosowej w kartonach i butelkach, to zjedzenie miękkiego miąższu możliwe jest tylko tam, gdzie rosną kokosy.
Pięknym czasem w Puerto był też sezon dojrzewających mango. Żółte, mięciutkie, obłędnie dobre mango, nie mogące się równać z tym, które mamy w europejskich sklepach. Było ich dookoła tyle, że któregoś wracałam do hostelu z kilogramem w prowizorycznej torbie zrobionej z t-shirtu, który miałam na sobie. Sąsiad wyrzucił owoce na kupkę pod domem i grzechem było je tam zostawić. Robiłam z nich później doskonały sernik z mango na zimno, a po czasie zaczęliśmy też robić dżemy, bo owocom nie było końca. Papaja to kolejny owoc mojego pobytu w Meksyku. Wyjątkowa słodka i soczysta, kilkukrotnie większa w porównaniu z tym, co widuję czasem w sklepach naszego kontynentu.

IMG_4203

 

_MG_4608

Wegańskie gotowanie

Byłam jedyną osobą w hostelu, która w wolnym czasie zabierała się za przygotowywanie deserów, a szczególnie pieczenie. Pewnego razu tak zasmakował jednemu z gości mój czekoladowo-buraczany tort z masłem orzechowym, że jego kumple złożyli u mnie zamówienie na urodzinowy tort dla niego. Po roku dostałam od tamtego Norwega wiadomość z prośbą o przepis! Choć tort nie pojawił się na blogu, to w dziale przepisów znalazło się kilka innych moich eksperymentów w kuchni Osy Mariposy.
Hostel też codziennie wieczorem organizował wspólne kolacje dla gości i pracowników, na które można było zapisać się do godzin popołudniowych. Do mnie należała większość kolacyjnych zmian. Rozpoczynałam pracę w otwartej kuchni o najgorętszej porze dnia, a kończyłam ok 21 wykończona. Stanie nad garami i gotowanie dla kilkunastu osób w ponad 30’C, bez nawiewu, to niełatwe zadanie. Krótko przed kolacją dostawałam jednak wsparcie na zmywaku, żeby się wyrobić.  Przy tym wszystkim było to bardzo wdzięczne zajęcie. Zgarniałam masę pochwał, zawsze zjawiał się ktoś po dokładkę, no i w końcu lubię gotować!
A jeszcze więcej przyjemności miałam chyba z jedzenia. Nie swoich dań, ale tego, co gotowała menadżerka hostelu, Jade. Była weganką i bardzo dobrze radziła sobie w kuchni. Przepadałam za tym, co dla nas przygotowywała. Trochę żałuję, że nie mam więcej zdjęć z naszych posiłków choć w porze kolacji nie było mowy o dobrym źródle światła.

IMG_5962a

IMG_5182

 

IMG_4933

Cotygodniowe tradycje

W czwartki organizowaliśmy uwielbiane przeze mnie hostelowe QUIZ. Dzieliliśmy się na grupy stworzone z gości, pracowników oraz kogokolwiek, kto miał ochotę dołączyć i zmagaliśmy się z pytaniami z różnych kategorii, które wcześniej przygotował Mike. Dla zwycięzców zawsze był jakiś drobny upominek. W każdą niedzielną kolację jedliśmy z kolei wegańskie sushi, a poniedziałek oznaczał wieczór filmowy wraz z kolacją podyktowaną pod temat filmu. Promowaliśmy wydarzenie w social media i zapraszaliśmy też ludzi spoza hostelu. W części jadalnej zawieszaliśmy prześcieradło, ustawialiśmy projektor i puszczaliśmy różnego rodzaju filmowe klasyki. Tego wieczoru serwowaliśmy też jeden specjalny koktail pasujący do filmu. I tak np. kiedy oglądaliśmy The Big Lebowski, bar serwował jak można się spodziewać – White Russian.

IMG_5030aa-3 IMG_4475aa

 

Życie bez butów

IMG_4587aa

Był taki moment, że przez niecałe dwa miesiące ani razu nie miałam na sobie butów innych niż japonki. Założenie w końcu adidasów wydało mi się nagle niezmiernie dziwnie, moje stopy czuły się pierwszy raz w życiu obco w butach sportowych!
Nie chodzi zresztą tylko o obuwie, ale w ogóle życie w niewielkiej ilości ubrań. Na co dzień nie jestem osobą, która w 100% czułaby się dobrze w swoim ciele i z dumą paradowała w stroju kąpielowym. Zauważyłam jednak, że kiedy spędzam dużo czasu w gorącym klimacie, blisko oceanu, przyzwyczajam się do niewielkiej ilości ubrań i zaczynam czuć się bardzo swobodnie również w stroju. Życie w Puerto Escondido upływało mi przede wszystkim w bikini, co przyczyniło się też do tego, że nigdy nie robiłam tak rzadko prania jak wtedy!

IMG_4613aa IMG_5610aa