Menu
Podróże

Zachód słońca na wyspie Boracay

Nie chce mi się wierzyć, że dzisiaj mijają trzy tygodnie odkąd zrobiłam poniższe zdjęcia. Z jednej strony wydaje mi się to zupełnie niedawno, ale z drugiej, tak już wsiąkłam w codzienność, że cały ten wyjazd wydaje się być odległy.
Dzisiaj kolejne zdjęcia z wyspy Boracay, ale następny post będzie już ostatnim z Filipin, więc postaram się napisać małe podsumowanie.

Skradałam się, żeby chłopak nie obudził się przed zrobieniem zdjęcia. Tak to jest z obiektywami stałoogniskowymi, nie ma zooma, trzeba się nagimnastykować;).

Ulice Boracay były pełne tricykli, zdecydowanie przyjemniej chodziło się drogą przy plaży.


Popołudnie…

Dzień bez halo-halo, dniem straconym!


W San Juan byłam ciągle otoczona ludźmi, w Bangkoku miało być podobnie, więc na Boracay od początku do końca trzymałam się sama i nie chciało mi się zawierać żadnych znajomości. Chcąc nie chcąc i tak poznałam w hostelu kilka osób, ale wszędzie chodziłam w pojedynkę i było mi z tym całkowicie dobrze.

Przy plaży nie brakowało restauracji, bufetów, muzyki na żywo, barów, czyli tego, co zazwyczaj można znaleźć w turystycznych miejscach. Jeśli chodzi o samych turystów, to przeważali Filipińczycy, ale widziałam też całkiem sporo Europejczyków.


Ja na kolację wybrałam prosty bar z filipińskim jedzeniem i spróbowałam adobo squid. Tradycyjną wersją adobo jest ta z kurczakiem, ale jadłam już pierwszą i na kałamarnicę cieszyłam się jeszcze bardziej. Proste danie, ale pyszne i pewnie spróbuję je ugotować w domu.
Siedziałam pod palmami, miałam widok a morze, stopy zanurzone w piasku. Pomyślałam sobie, że jedząc kolację w takim miejscu gdzieś w Europie musiałabym zapłacić z 10 razy więcej niż te 5-6zł, które wydałam;).